niedziela, 19 października 2014

II Ultra Maraton Bieszczadzki 12.X.2014



          Wchodzę w to. Tego postanowienia trzymam się od czerwca. Co prawda nigdy jeszcze nie przebiegłem nic, co ma w nazwie ultra, ale kiedyś musi być ten pierwszy raz. Po drodze kilka innych biegów, w tym kompletnie nie udany Maraton Wrocławski. Mimo to, nadal podtrzymuję, że wystartuję w Bieszczadach. Od Wrocławia to już tylko miesiąc. Zaglądam na stronę biegu, przeglądam mapy, profile, pogodę, ogłoszenia. Będzie dobrze, jadę z rodziną, z synem Leonem i żoną Agnieszką, i na dokładkę jedzie z Nami Artur, który takich ultra już kilka ma na swoim koncie. Na miejscu będzie Hania Sypniewska, która jest chyba zrobiona z tytanu, i Artura kolega Michał z Gdańska. Na dwa tygodnie przed startem jeszcze połóweczka Sowiogórska. Tydzień przed wyjazdem, po siedmiu tygodniach włóczęgi po szpitalach od Malborka przez Gdańsk i Wrocław wraca Leon z Agnieszką. Wszystko się zatem układa. No prawie wszystko. Jadę sam, bo dla Leona to jeszcze za wcześnie na wyjazdy. Nie pasuje mi to, ale wiem, że żony nie przekonam więc trzeba wszystko zmienić. Zarezerwowane pokoje, dojazd. Sprawdzam blabla, i polskiego busa. Kontaktuję się z Arturem i wybieramy Busa. Szybka rezerwacja biletów i jesteśmy przygotowani na wypad w Bieszczady.
          Startujemy o 7:00 rano z Wałbrzycha, samochodem do Wrocławia, tam zostawiamy Błękitną Strzałę i idziemy na dworzec. Taktyka jest prosta. Ja oddaję bagaże, Artur zajmuje miejsce, najlepiej na górze przy przedniej szybie. Założenia spełnione, siedzimy. Widok super. Pogoda też, a słońce, bezchmurne niebo i przednia wielka szyba powodują, że robi się gorąco. To chyba nie był dobry pomysł. W trakcie podróży Artur obdzwania znajomych z Rzeszowa, i załatwia dojazd do Cisnej. Okazuje się, że ktoś tam nie może i trzeba kombinować. Nie ma bezpośredniego połączenia między tymi miejscowościami o tej porze, więc najlepiej dojechać do Sanoka i tam kombinować. Na szczęście Michał zgadza się po Nas wyjechać. W Rzeszowie jesteśmy przed czasem. Zaopatrujemy się w czteropaczek, montujemy się w PKSie i lecimy do Sanoka. Na miejscu jesteśmy już trochę głodni, więc lądujemy w barze na przeciwko dworca. Mały i ciepły posiłek z piwkiem dodaje energii. Jest też Michał. Ostatnie zakupy i jedziemy już do Cisnej. Od razu idziemy po pakiety. Widać, że wieś żyje jutrzejszym biegiem. Wszędzie sporo ludzi. Pakiety odebrane, trzeba się posilić porządnie przed jutrzejszym biegiem i obejrzeć meczyk. Zamawiamy późny obiad i piwko, kelner zaprasza na mecz z rzutnika na górze. Idziemy. Zakładam się z wszystkimi przy stoliku, że wygramy 1:0, reszta raczej przewiduje ile strzelą nam Niemcy. Oglądamy mecz, jest wesoło, wygrywam zakład, dopijamy browarka i idziemy do schroniska. Śpimy razem w jednym pokoju. Zaczyna się przygotowanie rzeczy do startu. Koszulki, buty, numer, żele, plecaki, skarpety itp itd. Chcę podładować telefon, ale w pokoju nie ma gniazdka. Takie rzeczy są możliwe wyłącznie na korytarzu. Faktycznie. Do gniazdka obok naszych drzwi podpięte są dwa przedłużacze i milion telefonów. Kurde, jak to rano zacznie wszystko dzwonić, będzie niezła kakofonia.



          12 października 2014, dzień startu. O 5:30 budzi nas przemiły głos pani z mojego telefonu, a zaraz potem syrena strażacka, kogut, najnowsze hity, i plumkanie w telefonie Artura. Standardowa procedura przedbiegowa. Śniadanie, kawa, kibelek x2. Ubrani, spakowani więc ruszamy. Do miejsca startu mamy około 2km, więc traktujemy to jako rozgrzewkę. Oddajemy ciuchy na przebranie do depozytu, wspólna fotka i ustawiamy się na prostej startowej. Nad głowami lata dron, wszyscy podekscytowani, pogoda najlepsza z możliwych, czekamy na strzał.



          Wspólne odliczanie, strzał i lecimy. Każdy swoim tempem, z jakimiś założeniami. Ja chcę zmieścić się w limicie 8 godzin, ale przede wszystkim ukończyć i zobaczyć jak to jest przebiec ponad 50 km w górach. Pierwsze 13 km sam asfalt, na 12 km pierwszy pomiar - 1:10, nie jest źle. Omijam punkt z napojami i jedzeniem. Wbiegamy do lasu (nareszcie), pierwszy mocniejszy podbieg ma około 3km. Przychodzą 3 smsy, czyli jesteśmy na szlaku granicznym ze Słowacją. Od 15km więcej płasko i zbiegania. Wyprzedzają mnie Ci, których ja wyprzedziłem na podbiegu. Na około 21 km spotykam Artura. Kuleje. Kolano nie chce dalej biec. Wtedy z pomocą przychodzi przypadkowy biegacz, który oddaje mu swoje kije, żeby odciążyć kolano. Jest trochę lepiej, ale wolniej. Jak nie rozchodzi Artur kolana, to na 28 km jest pit stop, będą go mogli zabrać do Cisnej. Lecę dalej. Dobiegam do punktu z napojami, rozcieńczam izotonik w plecaku wodą i lecę dalej z garścią krówek. Zbliżam się do 30 km, zastanawiam się nad ścianą czy i kiedy nadejdzie. Ściana nigdy nie zawodzi. 


Od 30 km zaczyna się podbieg na Hyrlatą , choć nie wyobrażam sobie nikogo, kto śmiałby tu chociaż truchtać. Jak się okazuje, ta góra nie ma końca. Najpierw Berdo (1041 mnpm), a kiedy myślisz, że to koniec, to wchodzimy na Hyrlatą (1103mnpm) potem niby w dół, żeby znów się wspinać na Rosochę (1084 mnpm) i wreszcie zbieg. Na 38 km jest ostatni punkt pomiarowy i ostatni bufet. Jest cola, więc chętnie sprawdzę jak działa w czasie biegu. Przechodzę z bułką z serem przez punkt pomiarowy. Zostało 15 km i prawie 2 i pół godziny do limitu. Dam radę. Kawałek asfaltu, ciągle w górę, kilka serpentyn i jestem na 40 km. Niech to, znowu ostra wspinaczka, tym razem z 800mnpm wchodzimy na Okrąglik (1101mnpm). Od 45 do 49 km jest na zmianę w górę i w dół, aż wreszcie tylko w dół, Teraz już co chwilę patrzę na zegarek. Ciężko będzie zmieścić się w limicie. Biegnę połoniną Wetlińską, wąsko, każdy najmniejszy kamień teraz jest jak głaz, zaczyna się permanentny zbieg do Cisnej. Czuję już mocno palce u stóp, które na tych stromych zbiegach mocno dostają, Mijam tablicę 49 km, patrzę na zegarek i zdaję sobie sprawę, że żeby zmieścić się w limicie musiałbym biec 5mni/km. Dochodzi do mnie, że mimo iż trasa wiedzie już tylko w dół, nie uda mi się. Jestem zły, denerwuje mnie już chyba wszystko, nawet turyści uśmiechnięci, którzy dopingowali wszystkich życzliwie na całej trasie. Bolą mnie nogi, żebra, palce, nie mogę normalnie oddychać. Mijam drogę szutrową, zbieg się wypłaszcza, słychać już wyraźnie muzykę. Ostatni kilometr, dużo błota, jakaś mała górka, widać już scenę, bramy. Wbiegam na tory, pytam którędy na metę, ktoś mówi że prosto, biegnę. Jest Michał, który pokazując na zegarek, pyta która to już godzina, dając mi do zrozumienia, że to najwyższa pora aby to skończyć. Jedna brama, druga, kurna, gdzie ta meta. Mijam trzecią bramę, matę pomiarową i dostaję medal. Potrzebuję chwili, żeby dojść do siebie, żeby dotarło do mnie co zrobiłem, mimo, że do zmieszczenia się w limicie zabrakło 9 min, jestem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Biorę piwo i padam na trawę. Jest Michał i dobiega też Artur. Siedzimy, opowiadamy sobie o trasie, o masakrycznych podbiegach i zbiegach, i zastanawiamy się, czy nie przyjechać tu znów zimą, bo organizatorzy mają jakiś plan. 



         Teraz już jest luz, mięśnie odpoczywają, pijemy kolejne piwka, pogoda jest wyśmienita, poznaję wreszcie osobiście Hanię z Golden Teamu, który sam reprezentuję, wspólna fotka, trochę rozmawiamy. Hania, 1sza w swojej kategorii, jakżeby inaczej, ma tyle energii, że mogłaby biec dalej. Podziwiam Ją za to, bo ja myślami jestem już przy następnym piwku, a najchętniej, to bym zjadł konia z kopytami. Muszę przyznać, że to najlepsza impreza, w jakiej miałem okazję uczestniczyć. Wspaniała atmosfera, ludzie, organizacja, trasa i najpiękniejsza polska złota jesień w najlepszym wydaniu. Dziękuję Arturowi i Michałowi, za towarzystwo, było super. Żonie i Synowi za wsparcie, przed i po, i wszystkim znajomym, którzy mnie wspierali i wspierają w bieganiu. Dzięki też mojej drużynie Golden Team, za wszystkie rady i dobre słowo. Do zobaczenia na innych biegach.













Brak komentarzy:

Prześlij komentarz