poniedziałek, 22 czerwca 2015

Biegacz na szlaku czyli górski śmietnik

Dawid Maskalaniec SP nr. 4 w Szczecinku 

Kocham góry i nie jestem sam, bo wielu z moich biegających znajomych, też je kocha. Do gór trzeba mieć szacunek, inaczej zostaniesz skarcony. Nie jeden się już o tym przekonał i pewnie nie jednego jeszcze lekcja pokory czeka. W górach jest wszystko, czego człowiek potrzebuje, żeby osiągnąć totalny spokój. Jedni uważają, że są bliżej Boga, inni bliżej natury, a biegacze ?
Znam takich, którzy nie chcą wracać na asfalt, bo na szlakach znaleźli szczęście i radość. Szanują góry i ich przyrodę i nigdy by im do głowy nie przyszło zostawić w lesie skórkę od banana która użyźni las ani nawet łupinkę od słonecznika. Zwyczajnie nie są w stanie tego zrobić. Jednak są tacy, którym pozbywanie się śmieci w lasach przychodzi z taką łatwością, że prawdopodobnie nawet tego nie kontrolują, czego przykładem jest ten temat, ostatnio bardzo popularny jak i natchnienie tego tekstu, czyli Sudecka Setka. To oczywiście nie jest żadnym usprawiedliwieniem, bo zachowując się w ten sposób we własnym domu, w ciągu tygodnia nie wygrzebalibyśmy się ze śmieci. Skąd zatem bierze się ten zwyczaj wyrzucania śmieci wzdłuż leśnych duktów ? Z pewnością kwestia wychowania jest tu na pierwszym miejscu, bo ja sobie nie wyobrażam sytuacji, w której wyrzucam śmieci w miejscu do tego nie przeznaczonym, i nie ma tu znaczenia czy to się rozkłada w dwa dni, czy jest to aluminium które zniknie do rana, nie i już. Tak samo nie ma dla mnie znaczenia czy to jest las, park, parking w galerii czy szlak w górach. Nie wyrzucam tylko zabieram ze sobą. A ponieważ tak jestem wychowany za co teraz bardzo dziękuję rodzicom swym, drażni mnie widok śmieci które są wszędzie. Dobijają mnie kierowcy wyrzucający niedopałki przez okno na ulicę, w buty sobie to wsadzajcie buraki, a najbardziej dobija mnie wyrzucanie śmieci przez biegaczy na szlaku.. Nie pojmuję, czemu ludzie, których ciągnie w góry ze względu na klimat potrafią wyrzucić plastikową butelkę czy opakowanie po żelu. Jesteśmy narodem hipokrytów, bo wszyscy zgodnie potępiamy takie zachowania a jednak ktoś te śmieci tam zostawia. Chwalimy innych za to jak mają czysto jednocześnie zostawiając worki pełne śmieci w naszych lasach. Jedyne wytłumaczenie jest takie, że ktoś nad tym nie panuje. Błagam Was, zacznijcie o tym myśleć, wybierając się na spacer do parku, czy na deptak a już na pewno kiedy planujecie długie spacery lub wyprawy po górskich szlakach, bo tam nie znajdziecie śmietnika na każdym rogu, a śmieci często trzeba nieść kilkanaście kilometrów.
Nie jestem pierwszy, który porusza ten temat i nie ostatni, ale mam prośbę do organizatorów biegów górskich, przede wszystkim. Niech regulamin waszego biegu ma punkt, który będzie karał takich zawodników. Wiem, że trudno to udowodnić, ale niech się trafią dwa może trzy takie przypadki, a wiadomość pójdzie w świat i może będzie lepiej. Potrzebna jest dyskusja na ten temat, ale potrzebne są też działania ze strony organizatorów, i nadleśnictw czy parków krajobrazowych. Zacznijmy już dziś i zacznijmy od siebie. Do zobaczenia na czystych szlakach.

Sudecka Setka - nocny maraton górski






Sudecka Setka najpierw miała być spotkaniem ze znajomymi, potem lekkim truchtaniem w doborowym towarzystwie, a skończyła się 12km wyścigiem o każdą sekundę z totalnym szaleńcem. 
              Leciałem ze znajomymi, którzy biegli na setkę. Ich tempem, żeby nie forsować się po Czechach i oszczędzać przed MGSem. (Maraton Gór Stołowych) i udało się. Wystartowaliśmy o 22:00 z rynku w Boguszowie Gorcach przy dźwiękach syren straży pożarnej i hukach fajerwerków. Atmosfera startu wręcz fantastyczna, Plan zakładał bieg na płaszczyznach poziomych i pochyłych, ale na tych drugich warunkiem biegu miał być kierunek w dół. Spokojne tempo, żarty, luźna rozmowa towarzyszyła Nam przez Mniszka i Trójgarb aż do punktu żywieniowego na 30 km. W tym momencie Igor postanowił się trochę pomęczyć i pobić swój rekord, który przekraczał o kilka minut 6 godzin i 30 minut. Nie mogłem sobie odpuścić, więc zerwałem się za Nim. Ostatnie 13 km to był wyścig, jakiego moje biegowe CV nie pamięta. Wyszły wszystkie treningi, nie brakowało mocy ani tchu, do tego Igor doskonale znał każdy metr trasy. W kość dawały kamienie, którymi utwardzili chyba wszystkie wejścia i zejścia z Chełmca. Stopy wołały dość, ale nie było już zmiłuj się. Albo biegliśmy, albo bardzo szybko wchodziliśmy na stromych podbiegach. Mijaliśmy kolejnych zawodników, i do mety uzbierała się całkiem pokaźna liczba. Pamiętam, że Igor powiedział przed samym szczytem, że ciężko będzie złamać 6 godzin, a ja stwierdziłem, że damy radę. Punkt odżywczy na Chełmcu odpuściliśmy i zaczął się zbieg na metę. Coś pomiędzy 4 a 5 km, ostatnia "prosta". Plan był banalny, bo żeby zmieścić się w tych 6 godzinach, trzeba biec min 8 km/h. Nie jest łatwo, bo jest stromo i znowu te kamienie. Dobiegamy do punktu z wodą i znów nic nie pijemy. Wolontariusz krzyczy, że zostało 2 km, yhy ;) Niestety głowa zarejestrowała informację i patrzę co chwilę na zegarek. Tempo rośnie, robi się wąsko i wiem, że jesteśmy już blisko mety. Trasa się dłuży, a wspomniane 2 km dawno minęły. Czuję, że biegnę resztką sił, dyszę do kolegi, że nie pociągnę tak długo, że ostatni weekend w Czechach mam jeszcze w nogach i wtedy Igor ciągnie i mówi, że twardym cza być nie miętkim. Idę, łykam wodę, i gonię Igora. Gdzieś między drzewami zobaczyłem światła na mecie, patrzę na zegarek 5:58:12. Krzyczę do Igora „ zostało 1,5 minuty, gdzie jest ta pieprzona bramka na stadion?” Jest, widzimy zegar i na metę wbiegamy, kiedy czas na zegarze wyświetla dla Igora 5:59:54 a dla mnie 5:59:55. Igor odbiera medal, a ja leżę na ziemi i powstrzymuję się albo od głośnego śmiechu albo od płaczu, płaczu szczęścia, nie wiem. "Panie Marcinie, jak pan wstanie to zapraszam po medal". 
           Szczerze? Nigdy, po żadnym biegu nie byłem aż tak bardzo szczęśliwy, nigdy. Żadnego rekordu, żadnego dobrego czasu, nic nie było, tylko ten wyścig z samym sobą na ostatnich 12 km, tylko to i aż to. Dzięki Igor za dodanie wiary. Pozdrowienia dla Tomka i Artura za towarzystwo na pierwszych 30 km i dla wszystkich którzy ukończyli ten bieg. Na koniec muszę poruszyć jedną bardzo ważną kwestię. W góry biegać przyjeżdża coraz więcej ludzi. Mimo, że trochę już kilometrów w górach nabiegałem, to takiego syfu jak na tym biegu nigdy nie widziałem. Ten temat ostatnio pojawia się coraz częściej na forum, więc ja też chciałbym go poruszyć. Śmieci zabierajcie ze sobą do punktów odżywczych lub do plecaka, szanujmy to co mamy, bo nie mamy tego aż tak wiele.

niedziela, 14 czerwca 2015

HORSKA VYZVA CZYLI GÓRSKA LEKCJA POKORY



                Kiedy wróciłem w zeszłym roku z Ultramaratonu Bieszczadzkiego postanowiłem, że chcę się sprawdzić w Biegu Rzeźnika. Jedyną właściwą osobą, która mogłaby ze mną pobiec to Tadek. Problem był tylko jeden, a mianowicie, jak Go namówić ? Zgodził się już po pierwszym mailu, a ja sobie przygotowałem plan na miesiąc. Zdjęcia, filmy, relacje itp. No to super, jest plan to trzeba go zrealizować. Niestety po losowaniu nie znaleźliśmy się na głównej liście startowej, a na rezerwowej byliśmy daleko za czołówką, więc start w Rzeźniku stał się planem na kolejny rok. Na całe szczęście była alternatywa i to całkiem blisko. Otóż w Czechach odbywa się cykl czterech biegów w czterech pasmach górskich. Formuła biegu pozwala na start tylko w parach w tym dogtrekking. Drugie zawody rozgrywane są w Karkonoszach a start i meta mają miejsce w Pecu Pod Śnieżką. Godzinka drogi samochodem i jesteśmy. Czekaliśmy już tylko na rozpoczęcie zapisów. Tu napotkaliśmy na przeszkodę, bo opłaty bankowe za przelew zagraniczny w koronach wynosiły ponad 120zł. Dostaliśmy jednak informacje od dyrektora biegu, że to żaden problem i możemy zapisać się na miejscu. Super, zatem jedziemy.




                12 czerwca, nadszedł ten dzień. Wyruszyliśmy w piątek zaraz po pracy, ulewnym deszczu i gradzie. Na miejscu podczas zapisów było trochę śmiechu, kiedy w biurze zawodów wpisywali nazwę drużynę Wściekłe Sandały do komputera. Potem zjedliśmy pizzę i przygotowaliśmy cały ekwipunek do biegu. Próbowaliśmy się jeszcze przespać przed biegiem, ale to raczej była drzemka niż choćby odrobina snu. Na starcie byliśmy pół godziny wcześniej. Jeszcze kilka suszonych daktyli, łyk izotonika i jesteśmy gotowi. Wspólne odliczanie i punktualnie o 23:55 w piątek startujemy. W koło szczekają psy, słychać oklaski i muzykę z głośników. Przebiegamy przez Pec i szlakiem kierujemy się do Spindlerowego Mlyna. Przez prawie 10 km w górę i prawie tyle samo zbiegamy. Na zbiegu w pewnym momencie źle oceniłem odległość od kamienia i zahaczyłem nogą, a dwie sekundy potem leżałem już na ziemi. Na całe szczęście nic się nie stało. Akurat zbiegaliśmy trawersem w dół i po prawej stronie było mocno w dół. W Spindlerowym Mlynie, na 18 km znajduje się pierwszy punkt odżywczy i pomiarowy. Pomiaru trzeba dokonać samodzielnie, przykładając chipa, którego mamy na nadgarstku do pudełka z czytnikiem, Nie potrzebujemy jeszcze uzupełniać bukłaka, ale wrzucimy coś na ząb, a wierzcie mi, takiego bufetu to jeszcze nigdy w czasie biegu nie widziałem. Bułki słodkie, rodzynki, bułki zwykłe, czekolada, batony zbożowe, sól, salami, woda, izotonik i cola. Wydaje mi się, że coś jeszcze było, ale szczerze nie pamiętam. Wytrzepujemy kamyki z butów i lecimy dalej. W centrum Spindlerowego kilka czeskich par chodzi w koło i szuka oznaczeń trasy. Dołączamy do nich. To było jedyne miejsce, gdzie słabo była oznaczona trasa biegu, ale z pomocą mapy udaje się nam szybko wybrać właściwą drogę i biegniemy dalej. Znów zaczyna się strome i długie podejście, które kończy się na punkcie odżywczym przy Labskiej Boudzie. W czasie tego wspinania zaczyna świtać i czołówki można schować do plecaków. Mijamy jeden z wielu górskich strumieni, gdzie się można odświeżyć. Po 28 km trasa prowadzi lekko w dół, więc biegiem docieramy na drugi punkt na 31 km. Tam już uzupełniamy wodę i wrzucamy po żelu. Dobrze wiemy, że dłuższy postój będzie trzeba rozchodzić, więc staramy się  załatwić tosprawnie. Złapać trochę oddechu ale nie zastać mięśni. Po kilku minutach wyruszamy dalej na trasę. Wspinamy się w stronę Polski na Śnieżne Kotły i dalej Głównym Szlakiem Sudeckim wzdłuż granicy w stronę Śnieżki. Tadek pierwszy ma kryzys, więc przez jakiś czas idziemy. Dochodzimy do Spindlerowej Boudy (obok schroniska Odrodzenie) i tam wracamy na Czeską stronę. Żel zaczął działać, jedzenie się poukładało i w Tadka wstępuje drugie życie. Korzystamy z tego i biegniemy. Mijamy kilka par, które wcześniej wyprzedziły nas. Fajnie się biegnie, bo nie jest za stromo i kolana nie dostają mocno w kość jak przy stromych zbiegach. Na 44km obok jednego z wielu schronisk znów zaczyna się podbieg, znów idziemy, ale tym razem bardziej entuzjastycznie, z pozytywnym nastawieniem na dalszą część biegu. Moim zdaniem to najpiękniejsza część trasy, która wiedzie wzdłuż rzeki Bile Labe, która swoim szumem towarzyszy nam aż do trzeciego punktu odżywczego, który znajdował się na 47 km. Na niebie żadnej chmury a od momentu kiedy wyszliśmy ponad linię drzew, słońce tak dawało popalić, że na 1 km przed punktem skończyła mi się woda. Teraz ja miałem kryzys. Kompletnie mi się odechciało, dopadł mnie brak mocy i biegowstręt. Na szczęście docieramy na punkt gdzie położyłem na ławce na chwilę, żeby krew z nóg trochę odpłynęła. Wrzuciliśmy żel, napełniłem bukłak, zjadłem kilka rodzynek, daktyli i batona i ruszamy dalej. Przez kilkanaście minut staramy się szybkim chodem wrócić sprawność mięśni, i tak docieramy do skrzyżowania Głównego Szlaku Sudeckiego i Drogi Przyjaźni Polsko Czeskiej, gdzie omijając Śnieżkę schodzimy do Peca. Najpier powoli jak żółw ociężale, ale z czasem jak robi się mniej stromo zaczynamy się rozpędzać. Dopada nas głupawka. Jest tak dużo turystów na tym szlaku, że właściwie co chwilę mówimy ahoj. Kiedy mijamy knajpkę gdzie na tarasie siedzi z trzydzieści osób krzyczę głośno ahoj, a oni odpowiadają zgranym, chóralnym okrzykiem AHOJ. W dobrym nastroju i w dobrym tempie biegniemy dalej. Mijamy ludzi, którzy z numerami startowymi przypiętymi z przodu wnoszą piwo i wodę na górę. Nie po puszce czy butelce, nie. Niektórzy mają po kilkadziesiąt kilogramów napoi na stelażach, ofoliowanych. Coś jakby zawody tragarzy. Asfaltem wbiegamy do Peca, mijamy nasz start i dobiegamy do czwartego punktu odżywczego na 56 km. Czując się całkiem dobrze chwytamy tylko puszkę redbulla, pijemy po kubku coli, szczypta soli i biegniemy dalej. Zostało około 14 km. Widzę po Tadku, że ma dość, ale wierzcie mi, tego, że się nie podda byłem tak pewny, jak tego co już było. Znów podbieg. Ten, który w całym biegu dał nam najbardziej w kość. To było jak niekończąca się opowieść, jak jakiś nocny koszmar, Wielka Upa. Schodząc w dół mamy prawie 13 godzin w nogach, palące słońce i ten asfalt, którego było za dużo dobija nas jeszcze bardziej. Tadkowi odezwało się udo i piszczel, a w promocji popuchły kostki. Postanowiliśmy, że przejdziemy się trochę, że czas już nie ma znaczenia, że warto odpuścić ten ostatni zbieg, bo nogi już mają naprawdę dość. Zbierzemy siły, żeby chociaż metę przebiec. Kiedy końcówka zbiegu zrobiła się jeszcze bardziej stroma, mimochodem zaczęliśmy gęściej dreptać próbując hamować i tak krok po kroku znów zaczęliśmy się rozpędzać. Na ostatni punkt na 65 km  wbiegliśmy. Spotkaliśmy tam tych, z którymi mijaliśmy się całą trasę, od samego początku. Odpoczywali przed ostatnim fragmentem trasy. Trasy jak nam się to wydawało płaskiej i po asfalcie. Rzuciłem do Tadka czy ma wodę, odpowiedział, że tak. Powtórzyliśmy to samo co na ostatnim punkcie. Kubek coli i ruszyliśmy dalej. To co się potem działo, tego nigdy nie będę w stanie wytłumaczyć. Skąd w takich momentach bierze się siłę do ścigania ?  Biegnąc, wyprzedziliśmy jeszcze jedną parę i zaczęliśmy uciekać. Tadek co chwilę na zmianę ze mną sprawdzał czy nas nikt nie dogania.  Wybraliśmy się tam, żeby się sprawdzić przed ewentualnym Rzeźnikiem, bo limit 24 godziny, pozwalał totalnie odpuścić sobie jakiekolwiek ściganie. Tymczasem Tadek wrzucał już tempo w granicach 6 min/km. Biegłem za Nim, nawet nie próbując go zwalniać, biegliśmy jakby ktoś nam podłączył powerbank i naładował akumulatory. Nawet lekki podbieg nie zatrzymał nas. Na 68km, cały czas kontrolując sytuację, musieliśmy przejść do chodu, bo organizatorzy postanowili ostatnie kilometry poprowadzić jeszcze trochę w górę. W samym centrum Peca wyciągnęliśmy Polską flagę, telefon wrzuciliśmy na statyw i ruszyliśmy do mety. Przed nami zerwał się Czech, którego też mijaliśmy raz na trasie, a biegł ze swoim psem. Nie chciał żebyśmy go wyprzedzili, a wierzcie mi, tempo było bardzo przyzwoite, albo tak nam się wydawało. Wpadliśmy na metę zmęczeni ale bardzo szczęśliwi. Na scenie grał jakiś zespół, było głośno ale usłyszałem jak Tadek krzyczy – zrobiliśmy to, udało się. Tak, udało się. Tadek został ultrasem, a ja w swoim drugim biegiem ultra wydłużyłem dystans o 16 km.  Brakowało nam tego klimatu, do którego przyzwyczaili nas nasi organizatorzy, czyli medale, i cała ta oprawa na mecie. Tutaj tego nie było, czas zatrzymuje się samemu chipem, a dyplom albo przyjdzie na maila albo będzie można pobrać ze strony, nie wiem. Nie to jest jednak ważne. Najważniejsze jest to, że dobrze wybrałem osobę, która razem ze mną będzie w stanie przebiec w górach taki dystans, która jak trzeba zwolni, nigdy się nie poddaje i ma piorunujące końcówki (pamiętasz Tadziu Andrzejówkę ), i z tego cieszę się najbardziej.



                Tak zakończyło się to górskie wyzwanie, a dokładniej z czasem 13:25:08 na 71 miejscu na 144 pary. Po biegu był pyszny obiad, zimne piwko i bardzo zimna kąpiel w górskiej rzece. Wracaliśmy do domu szczęśliwi, zmęczeni ale szczęśliwi. Świat ultrasów ma nowego członka, który dziś mi napisał, że za rok jedziemy znowu, jak nas na Rzeźnika nie wylosują, a to chyba najlepsza rekomendacja tej imprezy. Dziękuję przede wszystkim  Tadkowi, że nie dał się długo namawiać i mojej żonie i synowi za cierpliwość w niedzielne poranki. Darkowi, Tomkowi, Arturowi, Igorowi, Przemkowi, Mariuszowi za wspólne człapanie po górskich szlakach i wszystkim, którzy mają choć 0,0000001 % wpływu na to, że biegam. Dziękuję Wam.