piątek, 25 września 2015

XII Przejście Dookoła Kotliny Jeleniogórskiej im. Daniela Ważyńskiego i Mateusza Hryncewicza

                


Wyobraźcie sobie taką sytuację. Jest maj, siedzę przy biurku w pracy, wpada Mariusz i pyta,
 - cześć, słyszałeś o Przejściu Dookoła Kotliny Jeleniogórskiej
- tak
- idziemy ?
- tak
- ok.
- cześć
- cześć

                Asertywność poziom zaawansowany, czyli albo tak, albo nie. Chwilę siedzę i zastanawiam się nad tym, czy dobrze rozwiązałem test wyboru, wchodzę na stronę imprezy, czytam, sprawdzam, i jestem pewien, że dobrze wybrałem.  Od maja do września kawał czasu, więc jeszcze będzie okazja sobie to wszystko obgadać i poukładać. Czas jednak leci bardzo szybko i wrzesień właśnie nadszedł. Właściwie to został już tylko tydzień, czas więc na jakieś spotkanie organizacyjne z Krasnalem. Najczęściej spotykaliśmy się podczas wizyt w saunie. Rozmowy o tym co brać, ile tego brać, co się przyda a co będzie zbędne, co weźmie jeden a co drugi itp. Itd. Najważniejsze było to, jaka będzie pogoda. Od niej zależy bardzo wiele. Jednak im bliżej startu, tym prognozy bardziej optymistyczne.

                No i nadszedł ten dzień, piątek 18 września 2015 roku. Rano sprawdziłem czy wszystko jest przygotowane, spakowałem w plecak i pojechałem do Mariusza. Od niego pojechaliśmy do Szklarskiej Poręby, skąd startuje Przejście. Odebraliśmy pakiety, zdjęcie z VIPami i trzeba się przygotować. Sudokrem idzie grubo, termiczna z długim, kompresy , krótkie spodenki i można smigać. O 19:30 odprawa, zakończona minutą ciszy dla uczczenia pamięci śmierci Daniela Ważyńskiego i Mateusza Hryncewicza , ratowników GOPRu, którzy zginęli w lawinie śnieżnej w 2005 r. Punktualnie o 20:00 XII Przejście Dookoła Kotliny Jeleniogórskiej wystartowało. Prawie 500 osób ruszyło podjąć wyzwanie. Część jest tu kolejny raz. Jedni chcą sprawdzić czy w tym roku się uda, inni chcą zrobić to trochę szybciej a jeszcze inni zwyczajnie nie widzą tej imprezy bez siebie. Są tez tacy jak ja, którzy debiutują w tej imprezie. Plan jest tylko jeden, ukończyć Przejście w założonym przez organizatorów czasie 48 godzin. Taktyka ? Każdy ma inną, każdy ma swoją. Jedni biegną inni maja zaklepane noclegi, jeszcze inni idą spontanicznie albo po prostu przed siebie. Pierwsze pasmo górskie to Karkonosze, mówią, że najgorsze, że najcięższe, ale ja myślę, że najgorsze będzie wtedy, gdy w nogach będzie 100km. Jedno jest pewne, kamienie w Karkonoszach dają mocno popalić stopom, co będzie miało duży wpływ na kondycję w kolejnych pasmach górskich. Na Halę Szrenicką idzie się dobrze, masa ludzi przed nami i za nami, sznur światełek rozciąga się, a im dalej od startu, tym ten sznur jest dłuższy. Taki widok robi wrażenie. Do Czarciej Ambony jest ciągle w górę (1490 m n.p.m) a potem schodzimy w dół do Pzełęczy Karkonoskiej, gdzie jest pierwszy punkt kontrolny. W dobrych nastrojach pijemy po małym kubku kawy i ruszamy dalej. Trochę do góry i potem w miarę płasko aż do Domu Śląskiego. Jeszcze trochę w górę Drogą Jubileuszową i odbijamy przed samym szczytem Śnieżki w stronę Przełęczy Okraj, zahaczając Skalny Stół oraz Czoło. Na Przełęczy znajduje się drugi punkt kontrolny, a ja mam już pierwszy kryzys za sobą. Nawrzucałem Krasnalowi, za te wszystkie kamienie, że ktoś to powinien posprzątać ;) Zaraz za punktem kontrolnym w schronisku jest herbata, która cudownie grzeje. Bierzemy cole i wodę i ruszamy w dół na Rozdroże Pod Sulicą i żegnamy Karkonosze. Mario twierdzi, że będzie mniej kamieni, a skoro Mario tak twierdzi, znaczy że tak będzie. Przełęczą Kowarską wchodzimy w Rudawy Janowickie. Najpierw Skalnik (945 m n.p.m.) potem Wołek (878 m  n.p.m.) i trzeci punkt kontrolny. Schodzimy do Janowic Wielkich mijając jeszcze zamek Bolczów. Na tym etapie Krasnal już odczuwa kolano, co dobrze nie wróży. Zwalniamy zatem tempo, żeby dać mu trochę odpocząć i tak wbijamy się na Różankę, gdzie czeka ciepły posiłek. Męczące to podejście było, długie i dobrze trzymało, ale świadomość ciepłego makaronu i odpoczynku nie pozwalała stanąć. Na dużej polanie leży mnóstwo osób, zmieniają skarpety, koszulki, śpią, jedzą, rozmawiają, inni się już zbierają w dalszą drogę. Tutaj jest też czwarty punkt kontrolny i upragniony bufet. Na zboczu Różanki siedzimy, wpiep…. Jedząc makaron, ładnie rzecz ujmując. Jestem głodny, więc podjadam kabanosy. Postanawiamy, że tutaj się prześpimy tak ze dwie godziny, może nawet trzy. Słońce fajnie grzeje, lekkie nachylenie polany pozwala ułożyć się „kopytami” w górę, żeby krew odpływała z nóg. Widok na kamieniołom po drugiej stronie drogi poprawia nastrój, zwłaszcza że w tej pozycji jest „do góry nogami”, można zamknąć oczy. Mamy już w nogach 65 km, ja zużyłem już cały zasób swojej kuchennej łaciny na określenie jak nie kamieni, to samej sytuacji na którą się świadomie zgodziłem i jeszcze musiałem za to zapłacić. Ale teraz to wszystko jest nie ważne, bo można się wyciągnąć i zasnąć. To nie jest żaden problem, naprawdę żaden, bo o czwartej nad ranem spałem idąc. Widziałem tylko światło latarki i kawałek ścieżki. Szliśmy na automacie, na dużym zmęczeniu, bo organizm walczył o odrobinę snu, aż zrozumiał, że nie tym razem, że jeszcze nie teraz. No nie mogę. Nie mogę zasnąć, tu coś boli, tam coś boli, to słońce zachodzi, to znowu świeci. Krasnal jak na Hawajach, ręce pod głową, uśmiech na twarzy, NRC przykryty po samą szyję i kima w najlepsze. Ja dalej się wiercę. Zimno mi. Przenoszę się niżej 20 m, tam jest więcej słońca i znów próbuję zasnąć. Udało się. Może z godzinę pospałem, może chwilę dłużej. Biegający pies jednej z wolontariuszek wyczaił moje kabanosy chyba, bo zniknęły. Po mniej więcej dwóch i pół godziny spania z wierceniem się na wszelakie sposoby, rzucam do Krasnala, że zbieramy cztery litery i ruszamy, tak, żeby na Górze Szybowcowej podziwiać zachód słońca. Nawrzucał mi kulturalnie, poprzeciągał się ale ruszył się w górę i zaczęliśmy się szykować do dalszej drogi. Ja jeszcze wciągnąłem goloneczkę ze słoika z ciabatą, Mario oklejał kolana ostatnim kawałkiem tejpa, mocno wierząc, że coś to pomorze i chodem kaczki ruszyliśmy w dół przez Przełęcz Radomierską gdzie pożegnaliśmy Rudawy Janowickie, witając Góry Kaczawskie. Ledwo uszliśmy kilka kilometrów, a ja już starałem się, żeby powieki nie spadły w dół. Nie pospałem i teraz to wyjdzie. Dobiliśmy do ludzi z Obornik Śląskich i tak przez kilka kilometrów szliśmy razem, rozmawiając o tym i tamtym, co trochę mnie obudziło. W okolicach 70 km Krasnal znowu zwolnił, i widziałem, że walczy z kolanem. Nie dobrze, to nie wygląda dobrze. Zatrzymaliśmy się, stwierdzając, że może za krótko odpoczął, i że jak znów damy mu odpocząć będzie lepiej. Mieliśmy przyzwoity czas i sporo zapasu, bo byliśmy trzy godziny przed startem Połowy Przejścia i kilometr od tego miejsca, więc mogliśmy sobie na to pozwolić. Tym razem przespałem równo półtorej godziny. Obudził mnie Mariusz, twierdząc, że nic to nie da, chłodzenie sprayem, opaska na kolano nic nie pomagają, ból jest za duży. Postanowiliśmy, że musimy się  stamtąd ruszyć, i dojść do punktu transportowego, tam zadecydujemy co dalej. Szliśmy bardzo powoli, ale Krasnal twardo rzucał wyrazami takimi jak, rozruszać, dobre tempo, robocop i damy radę. Rozsądek jednak rzucał inne wyrazy, i na punkcie transportowym to właśnie on wygrał z Krasnalem. Kończymy tutaj naszą dziewiczą przygodę z ta imprezą. Musielibyście zobaczyć minę Krasnala, jak usłyszał, że z Nim zostaję. Dobrze, że nie ściągnął pasa i mi nie wlał, za nieposłuszeństwo, bo powiedziałem, że razem poszliśmy to i razem skończymy. Znowu mi kulturalnie nawrzucał do łba (swoją drogą jak On to robi, nie unosząc się wcale), po czym rzucił, że za mnie decyzji nie podejmie, dodał coś o punktach do UTMB i zamilkł w oczekiwaniu na odpowiedź. Kurwa, nie było mi tak przykro nawet kiedy Mama wołała mnie na kolację, kiedy w najlepsze bawiłem się na pobliskiej budowie skacząc z piętra na piasek. Powiedziałem mu tylko, że ma być na mecie, przybiłem piąteczkę, żółwika i poszedłem dalej sam. Ciężko tak zostawić kompana i iść dalej samemu, ale skoro już tak postanowiliśmy ,trzeba to skończyć. Na zachód słońca na Górze Szybowcowej nie było szans. Pożegnalismy się w miejscu, gdzie za dwie godziny rusza połowa przejścia. Miałem poważne obawy czy uda mi się do dokończyć, i czy poradzę sobie z mapą, bo najgorsze czekało właśnie na drugiej części, w miejscach, gdzie trasa była poprowadzona dróżkami a nie szlakami. Tempo było szybkie, chciałem to jak najszybciej skończyć, więc mijałem kolejnych uczestników, i tak asfaltem dotarłem do punktu kontrolnego nr. 6. Woda, ciastko, dwie minuty przerwy i patataj dalej, kierunek Okole. Dość szybko to szło, rach ciach i już schodziłem w dół, po skałach. Za Okolem trasa wiedzie przez las, nie ma Kamoli, głazów i generalnie jest płasko, więc nabrałem jeszcze tempa. Ściemniło się, więc szybko wymieniłem baterie w czołówce i dalej w drogę. Wyszedłem z lasu, i doszedłem na środek polany, na której było skrzyżowanie dróg. Trasa idzie zielonym szlakiem, ale nie było, żadnego oznaczenia. Trochę zwątpiłem, przede mną biegacze, którzy wystartowali na tej samej trasie następnego dnia rano, pobiegli w lewo, a ja stałem i próbowałem rozkminic to na mapie. Przybiegł kolejny biegacz i ruszył prosto, więc mu powiedziałem że Ci przed nim pobiegli w lewo, i się zastanawiam czy nie zrobili źle. Stanowczo rzucił, że nie ma takiej możliwości, bo tam jest dwóch chłopaków, którzy robią to wariactwo już po raz szósty, i pobiegł w lewo. No to ja za nim.  Przed samą Chrośnicą szlak prowadził przez pastwisko, a czołówka oświetlała tylko błyszczące oczy. Krowa czy Byk ? Lepiej nie sprawdzać, bo o ile truchtać mogę, to sprintu nie wykonam na bank. Obszedłem pastwisko drogą, i zszedłem na asfalt. Już nie było biegaczy, żadnych czołówek, ale mapa pokazywała, że powinien być żółty szlak. Ruszyłem w lewo, i pytając mieszkańców którędy na Górę Szybowcową, zawróciłem do stodoły z Niebieskim dachem. Doszedłem do tego miejsca, i faktycznie zielony szlak skręcał w lewo, ale to zielony, a gdzie jest żółty ? Wtedy pojawił się Adrian, który w zeszłym, roku przerwał po pierwszej części ze względu na kontuzję, po czym wrócił po dwóch tygodniach żeby przejść drugą część. To był dar od Krasnala. Adrian miał kompas, z którym jak twierdził się urodził, i znał trochę trasę. Mimo to, od razu źle poszliśmy i nadrobiliśmy dobry kilometr. Adrian trzymał dobre tempo, miał milion historii związanych ze swoimi wędrówkami po Irlandii czy Szkocji więc szło się teraz o wiele lepiej. W międzyczasie zauważyłem, że trasa oznaczona jest małymi taśmami. Byłem pewny, że to organizator znaczył trasę, tam gdzie nie ma szlaku. Trzymaliśmy się tych wstążek, i tak dotarliśmy na Górę Szybowcową z pięknym nocnym widokiem na Kotlinę Jeleniogórską z panoramę Karkonoszy w tle. Spędziliśmy tam około 15 minut, uzupełniając wodę i kalorie. Ja wciągnąłem żel i trochę coli oraz ciastka. Adrian nastawiony był na hot-doga na stacji w Jeżowie Sudeckim, o czym opowiadał mi, kiedy schodziliśmy już z Szybowcowej właśnie w tym kierunku. Podczas zejścia wąską ścieżką, słyszałem, że z tyłu zbliżają się biegacze. Zeszliśmy na bok, żeby ustąpić miejsca. Pamiętam, że minęła nas dziewczyna i za chwilę chłopak., który się zatrzymał, odwrócił i mówi cześć, jak idzie. Kurde, to przecież Grzesiek Leszek a ta dziewczyna to Magda, z którą miałem przyjemność spotkać na Festiwalu Biegów Górskich w Lądku Zdroju i spędzić na trasie kilka kilometrów. Grzesiek i Magda poznali się właśnie na przejściu, a w tym roku postanowili razem pobiec połowę, a Grzesiek po drodze się Magdzie oświadczył. Zamieniliśmy kilka zdań i pobiegli dalej. Kiedy Doszliśmy do stacji Lotos w Jeżowie, to co mi opowiadał Adrian, a w co nie mogłem uwierzyć, stało się namacalnym faktem. Kiedy otworzyłem drzwi, a w środku zobaczyłem kilkanaście osób śpiących w każdym możliwym koncie i obsługę stacji uwijającą się jak przy najlepszych gościach, byłem w ogromnym szoku. Szykowali kartony, rozmawiali, dodawali otuchy i kompletnie się tym wszystkim nie przejmowali. Kurde, wyobraźcie sobie, że wchodzicie na stację benzynową w środku nocy, a tam kilkanaście osób uwalonych, brudnych, spoconych, śpiących na kartonach, bez butów i skarpetek a personel zachowuje się jakby nic się nie stało ???!!! Ogromny szacun dla tych panów, za serducho, za dobre słowo i uśmiech i za zajebistą kawę. Kurde, są na tym świecie wspaniali ludzie. Na stacji spędziliśmy około 30 minut. Adrian zmieniał skarpetki i smarował sudokremem nogi, ja nie wytrzymałem tego ciepła i przeniosłem się po wypitej kawie, bojąc się, że zachce mi się spać na zewnątrz. Kiedy byliśmy już gotowi, ruszyliśmy dalej. Przed nami Góra Gapy i ósmy punkt kontrolny przy Perle Zachodu. Nie pamiętam ile już mieliśmy wtedy w nogach, ale według planu powinniśmy mieć 94 km plus ewentualne nadwyżki. Nigdy tam nie byłem, a Adrian zapewniał, że to bardzo piękne miejsce, ale musiałem Mu wierzyć na słowo, bo byliśmy tam w nocy, a jedyne co pamiętam to długi most wysoko nad wodą i pyszne ciastka po drugiej stronie. Po przejściu mostu zaczynają się Góry Izerskie. Chwilę siedzieliśmy, nakręcając się na dalszą drogę, zdając sobie sprawę, że właściwie już nie daleko. Organizm kolejny raz przegrał ze snem, ale tylko na jakiś czas i szło się całkiem dobrze. Ostatni fragment trasy przy Górze  Gapy nie był bardzo wymagający, więc trochę odpoczęliśmy. Kolejny punkt kontrolny, dziewiąty z kolei będzie na 100 km, czyli mamy tylko sześć do przejścia. Ten kawałek trasy minął szybko i przyjemnie, na rozmowach o rzeczach  sympatycznych. Odnoszę wrażenie, że moje nogi mają już wszystko gdzieś, że jest im wszystko jedno czy są kamienie, dziury, woda czy błoto, po prostu szły. Taka trasa znów mnie trochę uśpiła, i sen zaczął coraz mocniej naciskać na powieki. Znów na automacie, latarka i metr kwadratowy przed sobą. Walka w głowie trwała, żeby nie zasnąć, żeby nie zasnąć. Już nie daleko, nie wolno spać. Ciepła herbata i ciastko  na setnym kilometrze, czyli na dziewiątym punkcie kontrolnym, trochę mnie odmuliły, więc przerwa trwała krótko. Pojawiło się trochę ludzi, ale jacyś tacy świeży. Numery na plecakach jednoznacznie mówiły, że ta grupa idzie na połówkę. Dostaliśmy informację od wolontariuszy, że tasiemki, które całkiem fajnie kierowały nas po trasie, gdzie nie było szlaku, zostawiła sobie grupa, która była tu dwa tygodnie wcześniej na rekonesansie i od tego miejsca rozchodzą się z wyznaczoną trasą. Postanowiliśmy iść za czerwonym ludzikiem, jak polecili nam na punkcie. Udało się to tylko przez jeden kilometr. Po tym dystansie ścieżka zanikała lekko zarastając chwastami, jakby nikt tamtędy nie chodził. Ja chciałem iść dalej, szukając kolejnych czerwonych ludzików, Adrian chciał zawrócić do rozdroża, twierdząc że te latarki w lesie idą dobrze. W końcu wróciliśmy, a żeby nie zgubić światełek przeszliśmy przez zaorane pole. To był koszmar, łaziliśmy tak wzdłuż lasu, bo okazało się, że cała wycieczka idzie na azymut. Znalezienie dobrej drogi, zajęło nam godzinę, i od tej pory trzymaliśmy się za tą grupą, a było nas wiele. To była właśnie Komorzyca. Na tym etapie wędrówki, każde nawet najmniejsze niepowodzenie potrafi złamać psychicznie, i człowiek nagle może się poddać. W grupie raźniej, więc trzymamy się razem aż do Wojcieszyc, ale tam sen przyszedł z taką siłą, że postanowiliśmy się drzemnąć godzinę, a ławka i stolik wołały, żeby wykorzystać je do tego celu. Przysunęliśmy stolik blisko ławki, żeby wywalić na niego zmęczone kopyta, owinęliśmy się folią NRC i poszliśmy spać. Kurde, folia szeleści, bolą mnie biodra, dupa, nogi, łydki, zegarek i włosy. Nie wygodnie mi, wiercę się, szeleszczę tą folią, Adrian jakoś daje radę. Przenoszę się pod drzewo. Tam uwiera mnie korzeń, nadal się wiercę, kręcę, kombinuję, nic. Nic z tego. Czas minął i trzeba ruszać dalej.  Do dziesiątego punktu kontrolnego zostało jakieś 4 km. Na pewno tam doszliśmy, ale szczerze mówiąc, nie pamiętam tego fragmentu, albo nie mogę go z niczym skojarzyć. Pewne jest to, że do kolejnego punktu mamy 11 km, i czeka nas sporo wspinania. Najpierw zakręt Śmierci a potem Wielki Kamień, gdzie właśnie znajduje się punkt kontrolny. Cały czas idziemy prosto, cały czas idziemy pod górę, trzyma to podejście. Mam już taki kryzys, że właściwie wszystko mi jedno co się stanie. Najchętniej zamknąłbym oczy i zasnął, mam wrażenie, że widziałem czerwoną piłkę do nogi. Leżała pod drzewem. Tempo jest powalające, ale ciągle przemy do przodu. Ledwo widzę na oczy, i powtarzam sobie tylko jedno. Jeszcze tyci tyci. Walczę z głową, żeby wytrwać do Wielkiego Kamienia, do schroniska. Nie wiem jak, ale udało się. Wchodzimy do środka, pełno, znajdujemy kąt i zmawiamy kawę. Gówno da ta kawa, ale jest chociaż ciepła. Do kawy szarlotkę. Kładę głowę na stole i od razu zasypiam. Słyszę tylko jak ktoś kto siedzi naprzeciwko, mówi, żeby odsunąć kawę, bo wyleję. Po chwili podnoszę głowę, piję kawę duszkiem, Adrian podaje mi plecak, kładę go na stole naprzeciw  siebie, i znów zasypiam. Tak pospałem jakieś 15 minut. Kawa mnie rozgrzała, trzeba ruszać. Jest już jasno, czyli szansa na to, że organizm się trochę przebudzi. Nim się rozruszałem, minęło dobre dwadzieścia minut. Chyba nawet spanie odeszło. No, może trochę. Schodzimy w stronę kopalni kwarcu i asfaltem do zielonego szlaku w stronę Polany Jakuszyckiej, gdzie jest ostatni, dwunasty punkt kontrolny. Spanie na pewno odeszło, czuję, że podniecenie narasta, że jesteśmy w takim momencie, że nic już nie jest w stanie przerwać tego marszu, że choćby na kolanach trzeba było dojść do mety, to dojdziemy. Zaczyna padać. Chwilę wcześniej dzwonił Krasnal, że będzie czekał na Nas na ostatnim punkcie z niespodzianką. Docieramy w płaszczach przeciwdeszczowych ale z uśmiechniętą gębą. Mario przywiózł gorącą pyszną kawę, i nawet posłodził. Wypiłem kilka kubków, Adrian też. Chwilę pogadaliśmy, i dopytaliśmy wolontariusza o przebieg ostatniego etapu, bo wiemy, że tam były zmiany. Prosto i dobrze oznaczona droga zieloną farbą, i widoczne wejście na stary tor saneczkarski, którędy mamy zejść na drogę do Wodospadu Kamieńczyka. No to piąteczka siostro i lecimy. Mario będzie na mecie. Nadal kuleje. Ciągle pada, ale gdyby nie pogoda, można by powiedzieć, że to wiosenny deszczyk. Lecimy zielonym, ale wróciliśmy już w Karkonosze, więc znów te kamole wredne, walają się pod nogami. Teraz jednak nie ma to już żadnego znaczenia. Idziemy. Tempo przyzwoite, i jak na razie wszystko się zgadza. Zielony szlak został niedawno wyznaczony na nowo i jest dobrze oznaczony. Dochodzimy do punktu, w którym nie bardzo wiemy w którą stronę iść. Za nami, w tej samej sytuacji dochodzą uczestnicy połówki, więc debatujemy razem. Dobiegają też biegacze, ale nie są z tej imprezy, za to maja dokładniejszą mapę, jednak ze starym zielonym. Adrian twierdzi, że powinniśmy iść wyżej i dopiero odbić „hakiem” na rynnę toru saneczkarskiego.  Wtedy nagle pojawia się jakiś oszołom, który rzuca, że tu mamy wejść w las, po czym wpada między drzewa  i leci dalej. Był tak pewny siebie i tego co mówił, że poszliśmy za nim. Faktycznie była tam jakaś ścieżka, i nawet stary szlak zielony. Gościu miał dobre tempo, bo szybko się oddalał, i udało Nam się zobaczyć że odbija w lewo. Adriana to poruszyło, i był pewien, że poleciał w złą stronę. Znów debata nad mapą z kompasem, i wybieramy kierunek przeciwny. Dochodzimy do momentu, gdzie kiedy pada, płynie strumień. To kolejne miejsce z mapą i kompasem, ale tym razem łacina leci aż miło. Postanawiamy iść na azymut, i w końcu musimy dojść do drogi. Wylatujemy z lasu jak zbójnicy Janosika na drogę, przed samym Kamieńczykiem. Jest radość, jest moc (cholera wie skąd), jest nawet bieg. Zostało 15 minut i będziemy na mecie. W nogach jest już ponad 140 km z tym co nadrobiliśmy przez całą trasę, ale nie odczuwamy tego. Adrian dzwoni do Taty, ja marzę o zimnym piwie. Wpadamy na dolną stację kolejki na Szrenicę, widzę Krasnala, czeka z kamerką, kuleje, chce wejść z Nami na metę. Idziemy wszyscy razem, a kiedy przebiegamy przez metę, zegar pokazuje 42 godziny i 26 minut. To, co w tej chwili przeżywa organizm i co dzieje się w głowie, nie da się opisać słowami. Żeby to poczuć, trzeba to przejść, zmierzyć się z tą morderczą trasą, brakiem snu, kamieniami, podejściami i zejściami. Połowę pokonasz nogami, drugą połowę głową. Jestem z siebie dumny, bo znowu sobie udowodniłem, że jestem zdolny zrobić coś, na co głowa wstępnie nie wyraziła zgody. Nogi. Są na swoim miejscu. Pęcherze zejdą, otarcia się zagoją bo ból trwa krótko a duma wiecznie. Jestem z siebie dumny, jestem z siebie zadowolony ale moja noga, więcej tam nie postanie, nigdy. Raz wystarczy ……….
Dziś myślę, że za rok to przebiegnę :D
Chciałbym bardzo podziękować mojemu synowi Leonowi, za małego głoda, bombę i psa Stefana, którzy byli ze mną całą drogę, dodając mi otuchy, wiary i ładując wyczerpane akumulatory.
 Krasnalowi, za to, że ma tak durne pomysły, na które się zgadzam, za towarzystwo na trasie i nawigacje na pierwszej części. Za to, że czekał przy telefonie cały ten czas, kiedy nie mógł iść przez kontuzję kolana, gdyby trzeba było po mnie przyjechać, za kawę na ostatnim punkcie kontrolnym, i za obecność na mecie.
Adrianowi, za to że urodził się z kompasem, za wszystkie opowieści o swoich wyprawach, które trzymały mnie poza snem.
Tej dziewczynie która pożyczyła mi swoje kije, które uratowały moje kolana. Dziękuję Ci, masz u mnie dużą czekoladę.
Oraz wszystkim, którzy przez całą drogę słali słowa otuchy, dodawali sił i życzyli powodzenia nawet w środku nocy. Dziękuję Wam bardzo i szczerze polecam tą imprezę, warto chociaż raz zdobyć się na zrealizowanie tak szalonego pomysłu.