wtorek, 30 grudnia 2014

To se newrati - czyli jak było w 2014

               


                 Kończy się ten rok, ten który był przełomowym dla mnie jeśli chodzi o bieganie. Do tej pory coś tam szurałem, ale w tym roku to się zmieniło. Zaliczyłem swój pierwszy maraton w Krakowie. Świetna atmosfera, fajna trasa i przegląd całej pogody. Byli znajomi na trasie, i rodzina na mecie, były łzy i radocha, a potem .... potem się posypało. W sumie 17 razy stawałem na starcie imprez masowych. Tych największych w kraju i tych lokalnych. Spróbowałem wspinaczki na Sky Tower, czyli pędzikiem po 1142 schodach, sprawdziłem się w błocie pod zasiekami na Runmageddonie, Wystartowałem w biegach górskich, w tym Ultra Maraton Bieszczadzki, który do dzisiaj wspominam  z wielkim i szczerym uśmiechem. Wygraliśmy wtedy z Niemcami w gałę, a następnego dnia po raz pierwszy truchtałem po magicznych Bieszczadach. Za każdym razem mijając metę, czy wracając z treningu do domu czułem się szczęśliwy i zadowolony, wiedząc, że to jest to, że to pasja, która mnie pochłonęła i pochłania w dalszym ciągu. Spotkałem się z wieloma znajomymi. Z niektórymi po raz pierwszy w realu, z innymi po raz kolejny, a niektórych poznałem dopiero mając 35 lat. Zrzuciłem trochę balastu, jakieś 30 kg i z całą szczerością stwierdzam - jest mi dobrze, tak mi rób. Mam nadzieję, że rok 2015 będzie jeszcze lepszy. Nowi znajomi, nowe biegowe ścieżki, nowe medale, nowe rekordy, nowe wspomnienia i kolejne pokonane przeszkody, o których jeszcze rok temu mówiłem imposible. Żeby tylko zdrowie było, czego i Wam życzę na nadchodzący nowy rok 2015. Do zobaczenia na trasie :)

P.S Przygotowałem krótkie foto podsumowanie, może ktoś się znajdzie na zdjęciach.




wtorek, 23 grudnia 2014

Świąteczne Życzenia


             Każdy kto kocha sport, niezależnie od dyscypliny, ma swoje małe marzenia. Biegacze marzą o butach, kolaże o rowerach, triathloniści o jednym i drugim i jeszcze o fajnej piance. Nie zależnie od uprawianej dyscypliny, nie zależnie od tego ile czasu na to poświęcacie, życzę wszystkim, aby spełniły się Wam te marzenia. Buty, rowery, sanki, kaski, rolki, pianki, pakiety sportowe, ubrania, kije do nordic walkingu, karnety na siłownię czy na aerobik, rakiety do tenisa, piłki, korki, ochraniacze, kije baseballowe, stoły do tenisa, hantle, drążki, kajaki,  bilety na mecze i inne imprezy sportowe, łyżwy, płetwy, rękawice, deski snowboardowe, i wszystko czego tu nie wymieniłem a chcielibyście mieć, niech się stanie. Ale przede wszystkim zdrowia. Tej podstawowej rzeczy, bez której to to wszystko stanie się bezużytecznym złomem. Pamiętajcie, że o zdrowie trzeba dbać. Więc raz jeszcze życzę Wam zdrowych i wesołych Świąt oraz Szczęśliwego Nowego Roku.

niedziela, 21 grudnia 2014

Biżuteria w obwodzie czyli wyginam śmiało ciało

     

           W czasie roztrenowania, czyli w okresie w którym biegam mniej, staram się trzy razy w tygodniu pójść na salę i poćwiczyć. Trening obwodowy, czyli stacyjki. Nie chodzę sam, mam wspomożenie silnej ekipy. Tadek i Wiesiek. Solidna paczka, mówię Wam, ale kategoria o piętro wyżej czyli M40 J Na początku jest rozgrzewka. Biegamy 15 minut spokojnie, potem 5 minut szybko, a kiedy głowa zaczyna wysyłać informacje, że wystarczy, jeszcze szybciej i na koniec ile fabryka dała. Tak rozgrzani jesteśmy gotowi do dalszego działania.  Następuje burza mózgów i po krótkiej naradzie mamy ustalone stacje. Będzie ich 12. Przysiady z wyrzutem piłki lekarskiej, pompki, brzuchy, wskoki, burpees, backextension z rozpiętkami, skakanka, worek treningowy, biceps, triceps, spacer samuraja pajacyki itp itd. Na każdej stacji 30s w równym tempie, przejście i następne. Do niektórych ćwiczeń potrzebne będą hantle, ale siłownia jest zapchana, a oddział siłaczy nie będzie się chciał podzielić. Wiesiu bierze ich pod włos i bezpardonowa wpada na siłownie od drzwi rzucając pytanie
- panowie, biżuterią ćwiczycie ?
- nie, nie (lekkie oburzenie)
- ok, bierzemy wszystko od 2 do 9 kg, narka


    






         Pierwsza seria jakoś leci. Druga jest już lepsza. Trzecia daje już w kość, a czwarta dobija Cię i sprawia ciemność. Pajace robimy już ledwo co, a jak jeszcze mamy trochę siły, to przy ostatniej serii można dodać jeszcze 2x30sek co kto chce. Teraz to już jestem bliski wymiotów. Żeby tego było mało to jeszcze się robi luz na siłowni, i tam kolejne 15 minut J Za każdym razem zadajemy sobie to pytanie – po co ? Po jakiego grzyba dorośli ludzie zaraz po pracy, zamiast jechać do domu napić się kulturalnie piwa i obejrzeć coś w tv, idą na siłownię i halę i na własne życzenie tyrają się do upadłego. No po co ? Szczerze mówiąc nie zagłębiałem się w to, bo to uczucie kiedy leżysz na parkiecie z tętnem 180 a japa Ci się cieszy od ucha do ucha jest tak cholernie uzależniające i tak zajefajne, że myślisz już tylko o środzie i piątku.  Polecam wszystkim ten rodzaj treningu, ale koniecznie ze znajomymi, samemu nie ma tak ogromnej determinacji.


                Po takich 90 minutach szalonej mordęgi należy się coś od życia, więc idziemy na saunę. Zimna woda spina mięśnie, sauna je rozluźnia i tak 3 rundki z sauny do basenu z zimną wodą plus inhalacje i leżaczek 20 minut i jesteś gotowy aby móc wszystko zaczynać od początku.  Wracam do domu naładowany jak akumulator na zimę, gotowy żeby nie zawieść nawet w najcięższy mróz.




sobota, 22 listopada 2014

BRODA 007 - licencja na bieganie

         

           Ostatnimi czasy o bieganiu mówi się więcej, niż byśmy sami chcieli. I żeby to jeszcze było o wynikach naszych reprezentantów, to byłoby świetnie, ale niestety chodzi o całkowicie inne tematy. Najpierw była sprawa czarnoskórych biegaczy, którą Sebastian Ogórek opisał w październiku na Biztok w artykule "Kenijczyk za 4 tys. zł Tak się zarabia na bieganiu w Polsce". Niedawno świat dowiedział się o tym, że Rita Jeptoo, zwyciężczyni maratonów w Chicago i Bostonie brała EPO, a chwilę później pokazał się artykuł "Kenia na dopalaczach", w którym autor, Jakub Ciastoń wspomina  o tym jak przed Igrzyskami w Londynie w 2012 roku niemiecka telewizja ARD wypuściła film, w którym " Mathew Kisorio, skruszony maratończyk, jeden z pierwszych Kenijczyków przyłapanych na dopingu, opowiada, że nielegalne wspomaganie EPO w jego ojczyźnie staje się powszechne. Biegacze korzystają z tego, że słabo działają kontrole antydopingowe, że łatwo zaszyć się w górach i odciąć od świata."
           To co teraz dzieje się na naszym podwórku może nie jest aż tak bulwersujące, ale mocno wkurza chyba wszystkich biegaczy. PZLA stwierdził chyba, że skoro tak popularne stało się bieganie, to trzeba na tym jakoś zarobić, no i wymyślili, że będziemy mieć licencje. Sporo możecie przeczytać na stronie Festiwalu Biegowego, gdzie dość dokładnie jest opisane w jaki sposób PZLA chce, ładnie mówiąc, usystematyzować biegi w Polsce. Każdy ma prawo mieć swoje zdanie, mam i ja. Nie zgadzam się, nie chcę, nie muszę bo.... mam blisko do naszych południowych sąsiadów, a tam jest całkowicie wystarczająca ilość biegów pasująca mi pod wieloma względami. Mam na myśli biegi górskie przede wszystkim. Są piękne góry, wysoki poziom sportowy, bardzo tanie opłaty i jak to ładnie ujął wczoraj Artur Żak na fanpage'u BiegiGorskie.eu "Ja i tak wybieram z reguły biegi u sąsiadów, bo jest taniej i mniej skomplikowane procedury rejestracji, tzn. jakieś zapisy na rok przed biegiem, spore skoki wpisowego na przestrzeni tego okresu. A tam w większości biegów jest tak... przyjeżdżam, płacę, przebiegam, powracam... nieskomplikowane 4 x P".
            Nie jest to oczywiście rozwiązanie sytuacji w jakiej stawia nas biegaczy PZLA, zwłaszcza, że nie wszyscy mają tak blisko do Czech czy Słowacji. Jednak jestem dobrej myśli, bo Polak potrafi, i na pewno znajdzie wyjście z tej sytuacji. Pierwsze co mi do głowy przychodzi to zakładanie firm za granicą i organizacja imprez w Polsce. Nie wiem jak to będzie wyglądać od strony prawnej, ale jak nie drzwiami to oknem, bo jak nie my to kto ?
             Oczywiście to wszystko to tylko przypuszczenia, bo prawda jest taka, że potrafimy krytykować, zanim coś dobrze poznamy. Pożyjemy zobaczymy jak mawia klasyk, ale chyba lepiej być optymistą :)

poniedziałek, 17 listopada 2014

Biegowa zaraza czyli przebieg choroby i plan leczenia na rok następny.







           Bieganie to straszna zaraza. Dopadła już wielu moich znajomych. Najlepsze jest to, że objawy szybko można zauważyć u siebie, ale ciężko jest coś na to zaradzić. Ci, którzy są zarażeni dłużej, twierdzą, że jedynym wyjściem z tej sytuacji jest biegać coraz więcej. Żeby łatwiej było znieść objawy zarazy, warto mieć lekarstwo. Najlepiej jakieś dobrze dobrane buty, i ciuchy. Tak, te rzeczy sprawiają, że przebieg tej choroby jest przyjemniejszy. Po jakimś czasie niektórzy twierdzą, że się wyleczyli. Nic bardziej mylnego. Brak biegania jest dobry tylko z pozoru. Siedząc w domu zastanawiasz się czy by czasem nie ruszyć dupska i nie pobiegać trochę. Zżera Cię od środka, że może teraz, albo za chwilę. Jutro, tak. Jutro będę biegać. Nic z tego. Dalej zżera. Trzeba zażyć leki i po prostu pobiec. Wyjść z domu i biec. Nie ma chyba nic lepszego na to choróbsko jak zwyczajnie pobiegać. 

              
              Tak było ze mną. Zacząłem biegać kiedy wiązanie butów było słychać w całym domu. 130 kg. Oczywiście słyszałem, że może trochę masz za dużo tu i tam, ale tylko trochę. Ty duży chłop jesteś, nie możesz być chudy jak patyk. Błąd. Oczywiście wyzwiska typu tłuścioch czy grubas nie są w żadnym wypadku motywatorem, ale kłamstwa w drugą stronę są jeszcze gorsze. Na początku było kilka kółek na bieżni. W zwykłych halówkach, bez ciuchów technicznych, nic. Na żywca, bez planów, bez kombinacji. Dołączyłem dietę i pierwsze 10kg to był moment. Potem coraz ciężej i ciężej. No to jak nie szło to w piz..u i do kąta z tym bieganiem. Czegoś jednak brakowało. Przerwa i znów biegam i znów przerwa i znów biegam i tak przez ponad rok. Postępy były, ale słabe. Waga spadła co prawda do 112kg, ale to jeszcze nie było to. Końcówka roku 2013 była już mocno na biegowo. Pierwsze zawody, pierwszy półmaraton i dycha. Medale i rekordy. Endo co chwila dorzucało bonus do treningów w postaci pucharka. Zima przebiegana znośnie i nowy 2014 rok. Sporo startów. Właściwie brałem co bliżej i tyle na ile budżet pozwalał opłacać starty. GP Idol, półmaratony, maratony, dychy, górskie po asfalcie, sztafety itd. Więcej czytałem, więcej wiedziałem o planach, interwałach czy podbiegach. Lepsza wydolność, szybsze bieganie. Generalnie cud miód i orzeszki. Syn biega, żona chce biegać, normalnie biegowy raj w koło mnie. Sąsiad, sąsiadka, koledzy, znajomi, bratowa, kurde, cudowny rok pod tym względem. Pod koniec roku Ultra Maraton Bieszczadzki. 53 km. Ponad dwa tysiące przewyższeń i ten wspaniały i nie powtarzalny klimat biegania w górach. Nagle okazuje się, że sięgasz po więcej, że chcesz dalej i szybciej, i jeszcze wyżej. Rzeźnik, Bieg 7 dolin czy ŁUT 150, są coraz bliżej. To co na początku wydawało się kompletnie nie osiągalne staje się całkowicie realne do zrobienia. Z kilku kółek w halówkach zrobił się ultra maraton górski.
               
 Z bieganiem jest jak w życiu. Nabierasz doświadczeń i uczysz się siebie samego.  Kiedyś nie miałem pojęcia co to Asics, dziś wiem co to Inov-8. Slang biegowy nie jest dla mnie językiem obcym, i wiem już, że moje stopy lekko supinują, że biegam ze śródstopia i najlepiej czuję się w obuwiu minimalistycznym, czyli w moich halówkach ;) Mam nadzieję, że przyszły rok będzie dla mnie tak samo dobry i pozwoli chłonąć nową wiedzę i doświadczenia biegowe. Mam wstępne plany, które w 80% będą wytyczone na szlakach górskich. Tam czuję się najlepiej. Zaczynam w Bieszczadach od maratonu. Jak się uda w losowaniu to wybieram się z Tadkiem na Rzeźnika. Jest też Sudecka setka i Festiwal Biegowy w Krynicy. Oczywiście wracam na Ultra Maraton Bieszczadzki do Cisnej ale nie odpuszczę też Biegu na Jawronik  czy Półmaratonu Sowiogórskiego. Z nowych imprez jak się uda zmieścić to półmaraton Jedlina Zdrój i Ślężański. Może też gościnne występy u sąsiadów za południową granicą ? Oby tylko zdrowie pozwoliło jak do tej pory.
                Plan na ten rok wykonany. Progres biegowy ogromny, masę nowego wartościowego złomu i poniżej setki. Żona powiedziała do mnie chudzinko, a to chyba najlepsza rekomendacja. Tak więc owszem, jestem zarażony, ale się leczę. 

poniedziałek, 3 listopada 2014

Smalczyk w Odrodzeniu czyli Szklarska - Okraj

          Właściwie to w ostatniej chwili zdecydowałem się, że pojadę połazić po naszych górach. Szczerze mówiąc nie mogłem usiedzieć na tyłku, a że nie chciałem jeszcze biegać, to taka alternatywa wydawała się dość dobra. Oprócz mnie jedzie jeszcze 9 osób. W sobotę wieczorem szykuje najważniejsze rzeczy do plecaka i jestem gotowy. Startujemy 5:20. Odjazd 6:17 z dworca głównego w Wałbrzychu. Właśnie się dowiedziałem, że jest :) Są już wszyscy, więc montujemy się w pociągu do Jeleniej Góry. Na start naleweczka wiśniowa Janusza i Uli. Doskonała recepta na to, żeby i tak świetnie zapowiadający się dzień był jeszcze lepszy. Wiśniówka pierwsza klasa. W Jeleniej przesiadamy się do pociągu do Szklarskiej Poręby. To była przesiadka ze starej Astry do nowej Audi. Ciszej, przyjemniej, czyściej i wagon nie chciał się rozpaść na skrętach. Ten kawałek drogi mija na rozprawianiu czy będzie mgła, czy też nie będzie. Na miejscu w Szklarskiej wiemy już, że nie będzie. Niebo jest czyste, przejrzystość bardzo dobra, widoczność pozwalająca zaspokoić wszystkie zmysły estetyki, czyli te odpowiadające za ohy i ahy, które słychać już po kilku pierwszych kilometrach, kiedy wyłania się pierwsza panorama otaczających nas Karkonoszy.
Zanim dobrze weszliśmy na szlak, wszyscy pozbyli się wierzchniej warstwy odzieży. Spokojne tempo pozwala zauważyć o wiele wiele więcej, niż w czasie biegów górskich, kiedy patrzysz pod nogi jak masz je stawiać, a nie bardzo jest kiedy rozglądać się na boki. Pierwszy postój mamy w schronisku Szrenica. Kurde, Janusz ma jeszcze rum. Oj będzie się działo. Część pije piwko, wszyscy jedzą kanapki i ruszamy dalej. Kolejny postój w schronisku Odrodzenie.



          Wciąż dziarskim żwawym krokiem ruszamy ze schroniska Szrenica na czerwony szlak w kierunku Śnieżki. Rum to był strzał w dziesiątkę, bo humory dopisują wszystkim, a pogoda i widoki jeszcze to wszystko wzmacniają. Trzy Świnki, Śnieżne Kotły, Wielki Szyszek i druga przerwa, nieco dłuższa. Zamawiam szarlotkę, Damian naleśniki a wszyscy po piwku. Pogoda wciąż dopisuje, wyzwalając co chwilę jęk zachwytu na widok wspaniałej panoramy, ciągnącej się tak daleko, że trudno dostrzec już jakiekolwiek szczegóły. Siedzimy na tarasie, jest bardzo wesoło, a Janusz wyciąga smalczyk. Skwareczki odpowiedniej wielkości, równiutkie. Grubo smaruje pajdę. Ślinka cieknie, więc korzystamy wszyscy z zawartości pudełeczka i każdy próbuje domowego wyrobu z kuchni Janusza i Uli. Dowiadujemy się, że ma w domu jeszcze trzy słoiki i rum. Przed wyjściem jeszcze piwko i w górę w stronę kolejnego postoju w Domu Śląskim.


          Wspinamy się w górę, mijamy Słoneczniki i docieramy na równinę przed Śnieżką. Widok na Śnieżkę obłędny, w dole Samotnia i Strzecha Akademicka. Nogi odczuwają już prawie 30 km, zwłaszcza stopy, bo szlak mocno kamienisty. Przed samą Śnieżką wchodzimy na autostradę dla turystów, którzy na najwyższy szczyt Karkonoszy wjeżdżają wyciągiem z Karpacza i ostatni kawałek pokonują pieszo. Są pary, dzieci, psy, wózki, samochody i brakuje tylko ruchomych schodów. Krótka przerwa w Domu Śląskim. Toaleta, ostatnie kanapki, batony i wiśniówka po raz kolejny. Tym razem z plecaka Krzycha i mojego. Bardzo dobrze rozplanowane, bo pada pytanie skąd to się wzięło. Nie piją tylko kierowcy, bo do mety zostało jakieś 8km. Plecak na plecy i omijając Śnieżkę udajemy się wraz z zachodzącym za górami po stronie Czeskiej słońcem w kierunku zejścia na Przełęcz Okraj. 


          Teraz będzie najgorzej. 90 % ostatniego odcinka trasy jest w dół. Nogi opuchnięte, mniej miejsca w butach, bąble i ponad pięć godzin w nogach. Wycieczka ucichła, wszyscy są już zmęczeni, każdy chce być już na dole, wsiąść do busa i dojechać do domu. Jeszcze trochę, jeszcze kawałek. Tam gdzie jest lekko pod górę, tam idzie się lżej obolałym stopom.To jednak tylko kawałek. Kiedy przechodzimy przez stok narciarski, wiem że to koniec, że to ostatnie metry. Na parkingu czeka już bus. W niezmienionym składzie docieramy do końca zaplanowanej trasy. Prócz nowych zmarszczek od śmiechu, nowo poznanych smaków rumu czy kilku obtarć na stopach nikt nic sobie nie zrobił. 35km spuchło, pogoda dopisała, towarzystwo rewelacja, zdjęć i filmów jakieś 1 TB więc czego więcej chcieć. Dziękuję Wszystkim razem i każdemu z osobna za wspaniale spędzony dzień. Nie skłamię jeśli powiem, że życzymy sobie więcej takich wypadów.

Jako podsumowanie kilka zdjęć i film








To pierwszy mój film, więc od razu sorki za jakość i inne niedogodności w czasie oglądania, obiecuję się poprawić. Film w dużej rozdzielczości mam do zgrania na pendriva a jak ogarnę jutuba to może jeszcze tutaj


poniedziałek, 27 października 2014

I PZU Cracovia Półmaraton Królewski

   

 Wracam do Krakowa biegać. W tym mieście miał miejsce mój debiut maratoński, i było bardzo fajnie, to czemu by nie pobiec połówki. Bilety na autobus kupione, wyjazd o 4:45 rano w niedzielę. Kilka dni przed wyjazdem, dostaję zroszenie od Wrocławskiego Sklepu Biegacza na "Nocny Bieg Po Rekord" czyli najszybszą dychę w historii. Start 2:00 w nocy, bieg spokojnym tempem 10 km, tak aby zameldować się znów przed sklepem zaraz po 2:00 Fajna sprawa, więc czemu nie. Zgłaszam chęć przybycia i przed północą spakowany na dwa biegi jadę na Wrocław. W całej akcji uczestniczy koło 40 osób. Startujemy po krótkiej rozgrzewce i spokojnie biegniemy w stronę stadionu. Tam kilka zabaw biegowych, i wracamy do sklepu 16 minut po 2:00 a na liczniku 10 km.  Oto jak można wykorzystać zmianę czasu. 


          Przebieram się w samochodzie i jadę na dworzec. Muszę znaleźć dobre miejsce do parkowania, żeby po powrocie daleko nie chodzić. O 3:00 nad ranem nie ma z tym problemu. Mam jeszcze trochę czasu. Radio brzdąka smuty dla tych cierpiących na bezsenność, po ulicach kręcą się nocni imprezowicze wracający z baletów. Noc jest bezchmurna ale zimna,  czyli warunki do biegania powinny być wyśmienite, co potwierdza portal pogodowy. 11 stopni i słońce. 
          Stoję na peronie, prócz mnie może kilka osób jeszcze. Wsiadam do autobusu, rozkładam fotel i zasypiam niemal natychmiast. Trzy godziny i dziesięć minut trwa jazda autobusem i mój sen. Teraz trzeba się dostać do Biura Zawodów. Kawałek na piechotę, tramwaj i jestem na stadionie Wisły Kraków. Odbieram pakiet startowy i idę się przygotować. Pogoda taka jak zapowiadali, ale trochę wyżej, bo na dole spora mgła i dość chłodno. Gotowy do biegu oddaję rzeczy do depozytu. Fotka dla potomnych i .... spotykam Piotrka. Właściwie to On spotyka mnie. Umówiliśmy się pod pomnikiem Mickiewicza na pół godziny przed startem, ale wyszło inaczej. Jest z Nim Joasia. No to na start pójdziemy razem, Na rynku coraz więcej biegaczy. Spotykamy brata Piotrka i jeszcze kilka osób. Do 11:00 jeszcze 40 minut, trzeba się poruszać. PZU prowadzi akcję Podziel się kilometrem. Która idealnie pasuje na rozgrzewkę. Pod namiotem stoją bieżnie mechaniczne i każdy może w dowolny sposób naklepać kilometrów, za które PZU przekaże pieniądze na leczenie chorych dzieci. Ruszam zatem w stronę namiotu, tłumu nie ma a zebranych kilometrów też nie jest tak wiele, jak na dwa dni akcji. 262 km. Dorzucam swoje dwa i jestem rozgrzany. Wracam Do Piotra i Joasi.  Zdjęcie, toaleta i udajemy się w swoje strefy czasowe.


          Zegar wybił jedenasty raz, i trębacz zaczął grać hejnał Mariacki, strzał i biegniemy, ja i 3743 pozostałych połykaczy kilometrów. Bez planu, ale po cichu licząc na małą poprawę czasu 1:58:22. Mam jeszcze w nogach górskie bieganie z przed dwóch tygodni, nocną dyszkę i mało snu, więc postanawiam się nie napalać. Trasa startuje z Rynku w stronę Błoni koło stadionu Wisły a następnie Cracovii wracając znów na Rynek. W koło Zamku Królewskiego, bulwarami nad Wisła znów obok Błoni na metę na stadionie Wisły. Do 15 km nie jest źle, potem zaczyna się bieg głową. Głowa chce utrzymać tempo, ale nogi są innego zdania. Kilka zbiegów i podbiegów na Bulwarach i mamy 18 km. Patrzę na zegarek i wiem już, że jeśli nic się nie stanie, to będzie nowy rekord. Widać już bramę z napisem meta, przyspieszam a tu jeszcze mała "agrafka" na sam koniec. Kurde trzeba będzie jeszcze trochę pociągnąć. Ostatnia prosta i wpadam na metę. Na zegarku 1:56:58. Dostaję medal, folię, banana, wodę, izotonik i batona. Idę po rzeczy do depozytu i pod prysznic. Siadam zmęczony i bardzo szczęśliwy, że się jednak udało pobić własny rekord. Nawet zaczynam się głośno śmiać. Woda, potem rozciąganie a następnie zjadam wszystko co mam. Prysznic i spotykam się z Joasią Rurzą i Piotrem. Joasia też z życiówką. Idziemy coś zjeść i wypić. 17:15 odjeżdża autobus z dworca do domu, odpływam natychmiast.


           Bardzo udany debiut PZU półmaratonu w Krakowie, zwłaszcza dwa razy Rynek. Wszystko dobrze zorganizowane od szatni przez całe biuro po zejście z mety. Warto ustawić sobie na przyszły rok ten półmaraton na zakończenie sezonu. Wrócę, tylko czy za rok ? Dziękuję Piotrkowi Joasi i Rurzy za fajne spotkanie i przemiłe towarzystwo. Mam nadzieję, że spotkamy się znów przy okazji biegania. 








niedziela, 19 października 2014

II Ultra Maraton Bieszczadzki 12.X.2014



          Wchodzę w to. Tego postanowienia trzymam się od czerwca. Co prawda nigdy jeszcze nie przebiegłem nic, co ma w nazwie ultra, ale kiedyś musi być ten pierwszy raz. Po drodze kilka innych biegów, w tym kompletnie nie udany Maraton Wrocławski. Mimo to, nadal podtrzymuję, że wystartuję w Bieszczadach. Od Wrocławia to już tylko miesiąc. Zaglądam na stronę biegu, przeglądam mapy, profile, pogodę, ogłoszenia. Będzie dobrze, jadę z rodziną, z synem Leonem i żoną Agnieszką, i na dokładkę jedzie z Nami Artur, który takich ultra już kilka ma na swoim koncie. Na miejscu będzie Hania Sypniewska, która jest chyba zrobiona z tytanu, i Artura kolega Michał z Gdańska. Na dwa tygodnie przed startem jeszcze połóweczka Sowiogórska. Tydzień przed wyjazdem, po siedmiu tygodniach włóczęgi po szpitalach od Malborka przez Gdańsk i Wrocław wraca Leon z Agnieszką. Wszystko się zatem układa. No prawie wszystko. Jadę sam, bo dla Leona to jeszcze za wcześnie na wyjazdy. Nie pasuje mi to, ale wiem, że żony nie przekonam więc trzeba wszystko zmienić. Zarezerwowane pokoje, dojazd. Sprawdzam blabla, i polskiego busa. Kontaktuję się z Arturem i wybieramy Busa. Szybka rezerwacja biletów i jesteśmy przygotowani na wypad w Bieszczady.
          Startujemy o 7:00 rano z Wałbrzycha, samochodem do Wrocławia, tam zostawiamy Błękitną Strzałę i idziemy na dworzec. Taktyka jest prosta. Ja oddaję bagaże, Artur zajmuje miejsce, najlepiej na górze przy przedniej szybie. Założenia spełnione, siedzimy. Widok super. Pogoda też, a słońce, bezchmurne niebo i przednia wielka szyba powodują, że robi się gorąco. To chyba nie był dobry pomysł. W trakcie podróży Artur obdzwania znajomych z Rzeszowa, i załatwia dojazd do Cisnej. Okazuje się, że ktoś tam nie może i trzeba kombinować. Nie ma bezpośredniego połączenia między tymi miejscowościami o tej porze, więc najlepiej dojechać do Sanoka i tam kombinować. Na szczęście Michał zgadza się po Nas wyjechać. W Rzeszowie jesteśmy przed czasem. Zaopatrujemy się w czteropaczek, montujemy się w PKSie i lecimy do Sanoka. Na miejscu jesteśmy już trochę głodni, więc lądujemy w barze na przeciwko dworca. Mały i ciepły posiłek z piwkiem dodaje energii. Jest też Michał. Ostatnie zakupy i jedziemy już do Cisnej. Od razu idziemy po pakiety. Widać, że wieś żyje jutrzejszym biegiem. Wszędzie sporo ludzi. Pakiety odebrane, trzeba się posilić porządnie przed jutrzejszym biegiem i obejrzeć meczyk. Zamawiamy późny obiad i piwko, kelner zaprasza na mecz z rzutnika na górze. Idziemy. Zakładam się z wszystkimi przy stoliku, że wygramy 1:0, reszta raczej przewiduje ile strzelą nam Niemcy. Oglądamy mecz, jest wesoło, wygrywam zakład, dopijamy browarka i idziemy do schroniska. Śpimy razem w jednym pokoju. Zaczyna się przygotowanie rzeczy do startu. Koszulki, buty, numer, żele, plecaki, skarpety itp itd. Chcę podładować telefon, ale w pokoju nie ma gniazdka. Takie rzeczy są możliwe wyłącznie na korytarzu. Faktycznie. Do gniazdka obok naszych drzwi podpięte są dwa przedłużacze i milion telefonów. Kurde, jak to rano zacznie wszystko dzwonić, będzie niezła kakofonia.



          12 października 2014, dzień startu. O 5:30 budzi nas przemiły głos pani z mojego telefonu, a zaraz potem syrena strażacka, kogut, najnowsze hity, i plumkanie w telefonie Artura. Standardowa procedura przedbiegowa. Śniadanie, kawa, kibelek x2. Ubrani, spakowani więc ruszamy. Do miejsca startu mamy około 2km, więc traktujemy to jako rozgrzewkę. Oddajemy ciuchy na przebranie do depozytu, wspólna fotka i ustawiamy się na prostej startowej. Nad głowami lata dron, wszyscy podekscytowani, pogoda najlepsza z możliwych, czekamy na strzał.



          Wspólne odliczanie, strzał i lecimy. Każdy swoim tempem, z jakimiś założeniami. Ja chcę zmieścić się w limicie 8 godzin, ale przede wszystkim ukończyć i zobaczyć jak to jest przebiec ponad 50 km w górach. Pierwsze 13 km sam asfalt, na 12 km pierwszy pomiar - 1:10, nie jest źle. Omijam punkt z napojami i jedzeniem. Wbiegamy do lasu (nareszcie), pierwszy mocniejszy podbieg ma około 3km. Przychodzą 3 smsy, czyli jesteśmy na szlaku granicznym ze Słowacją. Od 15km więcej płasko i zbiegania. Wyprzedzają mnie Ci, których ja wyprzedziłem na podbiegu. Na około 21 km spotykam Artura. Kuleje. Kolano nie chce dalej biec. Wtedy z pomocą przychodzi przypadkowy biegacz, który oddaje mu swoje kije, żeby odciążyć kolano. Jest trochę lepiej, ale wolniej. Jak nie rozchodzi Artur kolana, to na 28 km jest pit stop, będą go mogli zabrać do Cisnej. Lecę dalej. Dobiegam do punktu z napojami, rozcieńczam izotonik w plecaku wodą i lecę dalej z garścią krówek. Zbliżam się do 30 km, zastanawiam się nad ścianą czy i kiedy nadejdzie. Ściana nigdy nie zawodzi. 


Od 30 km zaczyna się podbieg na Hyrlatą , choć nie wyobrażam sobie nikogo, kto śmiałby tu chociaż truchtać. Jak się okazuje, ta góra nie ma końca. Najpierw Berdo (1041 mnpm), a kiedy myślisz, że to koniec, to wchodzimy na Hyrlatą (1103mnpm) potem niby w dół, żeby znów się wspinać na Rosochę (1084 mnpm) i wreszcie zbieg. Na 38 km jest ostatni punkt pomiarowy i ostatni bufet. Jest cola, więc chętnie sprawdzę jak działa w czasie biegu. Przechodzę z bułką z serem przez punkt pomiarowy. Zostało 15 km i prawie 2 i pół godziny do limitu. Dam radę. Kawałek asfaltu, ciągle w górę, kilka serpentyn i jestem na 40 km. Niech to, znowu ostra wspinaczka, tym razem z 800mnpm wchodzimy na Okrąglik (1101mnpm). Od 45 do 49 km jest na zmianę w górę i w dół, aż wreszcie tylko w dół, Teraz już co chwilę patrzę na zegarek. Ciężko będzie zmieścić się w limicie. Biegnę połoniną Wetlińską, wąsko, każdy najmniejszy kamień teraz jest jak głaz, zaczyna się permanentny zbieg do Cisnej. Czuję już mocno palce u stóp, które na tych stromych zbiegach mocno dostają, Mijam tablicę 49 km, patrzę na zegarek i zdaję sobie sprawę, że żeby zmieścić się w limicie musiałbym biec 5mni/km. Dochodzi do mnie, że mimo iż trasa wiedzie już tylko w dół, nie uda mi się. Jestem zły, denerwuje mnie już chyba wszystko, nawet turyści uśmiechnięci, którzy dopingowali wszystkich życzliwie na całej trasie. Bolą mnie nogi, żebra, palce, nie mogę normalnie oddychać. Mijam drogę szutrową, zbieg się wypłaszcza, słychać już wyraźnie muzykę. Ostatni kilometr, dużo błota, jakaś mała górka, widać już scenę, bramy. Wbiegam na tory, pytam którędy na metę, ktoś mówi że prosto, biegnę. Jest Michał, który pokazując na zegarek, pyta która to już godzina, dając mi do zrozumienia, że to najwyższa pora aby to skończyć. Jedna brama, druga, kurna, gdzie ta meta. Mijam trzecią bramę, matę pomiarową i dostaję medal. Potrzebuję chwili, żeby dojść do siebie, żeby dotarło do mnie co zrobiłem, mimo, że do zmieszczenia się w limicie zabrakło 9 min, jestem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Biorę piwo i padam na trawę. Jest Michał i dobiega też Artur. Siedzimy, opowiadamy sobie o trasie, o masakrycznych podbiegach i zbiegach, i zastanawiamy się, czy nie przyjechać tu znów zimą, bo organizatorzy mają jakiś plan. 



         Teraz już jest luz, mięśnie odpoczywają, pijemy kolejne piwka, pogoda jest wyśmienita, poznaję wreszcie osobiście Hanię z Golden Teamu, który sam reprezentuję, wspólna fotka, trochę rozmawiamy. Hania, 1sza w swojej kategorii, jakżeby inaczej, ma tyle energii, że mogłaby biec dalej. Podziwiam Ją za to, bo ja myślami jestem już przy następnym piwku, a najchętniej, to bym zjadł konia z kopytami. Muszę przyznać, że to najlepsza impreza, w jakiej miałem okazję uczestniczyć. Wspaniała atmosfera, ludzie, organizacja, trasa i najpiękniejsza polska złota jesień w najlepszym wydaniu. Dziękuję Arturowi i Michałowi, za towarzystwo, było super. Żonie i Synowi za wsparcie, przed i po, i wszystkim znajomym, którzy mnie wspierali i wspierają w bieganiu. Dzięki też mojej drużynie Golden Team, za wszystkie rady i dobre słowo. Do zobaczenia na innych biegach.