wtorek, 27 stycznia 2015

Bieszczadzkie Trollowanie czyli I Zimowy Maraton Bieszczadzki





                Kiedy razem z Michałem i Arturem dopijałem Rzeźnika na mecie Ultra Maratonu Bieszczadzkiego 12 października roku Pańskiego 2014, ze sceny padła deklaracja Mirka Bienieckiego, że OTK Rzeźnik szykuje zimowy maraton w Bieszczadach. Nikogo nie trzeba było przekonywać, i gdy tylko pojawiła się konkretna informacja i zapisy, w niezmienionym składzie lecz pod wdzięczną nazwą drużyny „Leśne Cymbały” zapisaliśmy się solidarnie na styczniową wyprawę w góry. Trzy miesiące z kawałkiem i ekipa melduje się w Trollu w Cisnej, dzień przed maratonem. Logistycznie jesteśmy zwycięzcami, bo plan dnia został opracowany w kilka chwil. Odbiór pakietów, meldujemy się w Trollu, obiad, koncert i lulu. Proste jak budowa cepa. W każdą wolną chwilę wplecione jest dobre lokalne piwko, a że jak już wspomniałem jesteśmy mistrzami logistyki, to trochę tych wolnych chwil nam się zrobiło. W porozumieniu z OTK Rzeźnik Nadleśnictwo Cisna organizowało w sobotę Bieg Tropem Wilka i leśnicy po swoich zawodach zorganizowali koncerty. Byliśmy a jakże. Nie załapaliśmy się tylko na Denaturat, ale resztę udało się wysłuchać. Standardem już jest Wiewiórka na Drzewie, ale po raz pierwszy w te strony przyjechał Leniwiec. Miła to niespodzianka, bo to kapela z naszych (moich i Artura) stron. Mi się podobało, Michałowi też, ale nasz maestro, wybitny punk-rockowiec Artur miał pewne zastrzeżenia. Grzecznie i kulturalnie,  jak na sportowców przystało, zwinęliśmy się do Trolla przed dwudziestą drugą, zahaczając jeszcze o strefę restauracyjną pensjonatu, w celu nabycia lokalnego trunku na dobry sen i debatując na temat tego, jak powinien brzmieć zespół punkowy. W tym miejscu na bardzo małej przestrzeni, po raz kolejny dało się znać nasze mistrzowskie opanowanie logistyki i w bardzo sprawny sposób każdy się przygotował do biegu tak, aby z jednostki treningowej „sen” skorzystać jak najwięcej.



                Niedziela 25 stycznia 2015r. godz: 5:30. Przemiły głos pani budzikowej daje znać. Ta upiorna baba dawała znać tak jeszcze dwa razy, a potem to już musiała się uruchomić syrena przeciwpożarowa w telefonie Michała. Artura dźwięk dzwonka nie został zapamiętany, co jasno dowodzi temu, że powinien jeszcze nad tym popracować. Rach ciach i już w rajtuzach, wszystko sprawnie – nie inaczej. Toaleta, kawa, toaleta, kawa śniadanko i możemy ruszać. Nie wiedzieliśmy jeszcze gdzie dokładnie jest start, co nie przystoi tak świetnym logistykom, ale nie mogło być inaczej i start był przed Trollem. Trzy razy trucht po schodach, wspólne zdjęcie dla upamiętnienia chwili i jesteśmy gotowi wyruszyć na trasę pierwszego Zimowego Maratonu Bieszczadzkiego, który jakoś się wydłużył i ze standardowych 42 kilometrów i 195 metrów miał prawie 45 km.


              7:28, czyli o godzinie wschodu słońca ponad sześćset osób wyruszyło na dwie trasy, maratonu i Bieszczadzkiej dychy. Przez cały bieg delikatnie prószył śnieg, temperatura od zera do -2 w wyższych partiach gór. Pierwsza szóstka po asfalcie z Cisnej przez Majdan na Żubracze. Biegłem równo, cały czas widząc Michała i zastanawiając się kiedy zacznie mi odchodzić. Kiedy skręciliśmy z szosy na stokówki, pojawił się pierwszy punkt odżywczy, który sprawnie ominąłem. W którymś momencie jeszcze przed punktem z napojami, zacząłem odchodzić Michałowi. Niech się dzieje co chce, ale formę i prawie dwa miesiące intensywnych przygotowań gdzieś trzeba sprawdzić, i to był ten moment i to miejsce. Do 15 km właściwie ciągle w górę  by potem aż do 23 km pozwolić sobie na szybsze tempo, korzystając głównie ze zbiegu. W międzyczasie kolejny punkt z żelami i ciepłą herbatą, z których tym razem skorzystałem. Teraz właśnie dopiero zaczynał się bieg, a przekonał się o tym każdy, kto nie miał odpowiednich butów. Ta część trasy pokrywała się z trasą Zimowego Biegu Narciarskiego Tropem Wilka, który odbył się tutaj dzień wcześniej. Więcej mokrego i luźnego śniegu, nierówno i dość wąsko wydeptana ścieżka przez biegnących przed nami i znowu do góry. W okolicy 26 km kolejny punkt. Kurde, coraz lepiej wyposażone te punkty. Herbata, cola, izotonik, woda, totalna rozpusta. Od tego momentu trasa biegu staje się dwukierunkowa. Z góry pędzą pierwsi zawodnicy a do góry truchta reszta. Spotykam dziewczynę co robi zdjęcia i chwilę rozmawiamy, kiedy uzupełniam braki żywieniowe batonem. Twierdzi, że nie będzie już stromych podbiegów, tylko końcówka może trochę dać popalić po torach. No więc szuram sobie dalej w tym słodkim przekonaniu. Jeden z tych, którzy biegną w dół, krzyknął, że za półtorej kilometra będzie pomidorowa. Coś tam jeszcze krzyczał, ale już nie dosłyszałem. Na 30 km wolontariusze żywo dopingują przy poboczu drogi. Kurcze, ale kogo oni dopingują. Po chwili z lewej strony, pojawiła się głowa, a za nią cała reszta (na szczęście) kolejnego biegacza. Okazuje się, że za chwile będziemy mieli małą pętelkę z dość stromym podejściem na stokówkę. Dziewczyna z aparatem mogła nie wiedzieć, bo trasa narciarska zawracała wcześniej.  32 km to właściwie koniec podbiegu i trasa skręca w las. No nareszcie trochę błota. Stromo w dół przez kilometr. Słychać bębny, a to oznacza, że zaraz będzie Karczma i pomidorowa. 500 metrów przed punktem kontrolnym spotykam leżącego na śniegu biegacza. Skurcze. Drugi go naciąga, to pomogłem. Kilka minut to trwało, i w końcu stwierdziłem, że skoro nie może się ruszyć, to będzie potrzebna pomoc. Poleciałem, ale widzę, że kolega wstał i człapie w stronę Karczmy. Wpadam do knajpy, a tam sielanka. Wszyscy w dobrych humorach, weseli, wiśniówkę leją do herbaty, kanapki z serem, pomidorowa, pieczone ziemniaczki, w koło rozmowy. Normalnie inny świat, jakby wszyscy zapomnieli, że się ścigają.  Wypiłem herbatę i rozciągnąłem się na krzesłach na chwilę, bo mnie cos plecy bolały. Krótka rozmowa z Hanią i wio w dalszą drogę. Zostało nie całe 12 km. Był kilometr w dół to będzie kilometr w górę. Teraz pewnie inni widzą tą samą sytuację, którą ja widziałem kilka chwil wcześniej, czyli wolontariuszy dopingujących na poboczu drogi nikomu. Od 35 km jest już w dół, więc można sobie pozwolić na nieco żwawsze tempo. Kiedy mijałem punkt żywieniowy na 41km i spojrzałem na zegarek, przypomniały mi się słowa Mirka Bienieckiego, „Raz będzie mocno w górę, raz mocno w dół. Na pewno nie będzie zbyt łatwo. Raczej nikt z uczestników swojej „życiówki” tu nie poprawi”.  No Panie Mirek, ja poprawię. No i poprawiłem. Co prawda oba poprzednie maratony w Krakowie i we Wrocławiu pobiegłem słabo, ale życiówkę na tym dystansie mam z Zimowego Maratonu Bieszczadzkiego. Podjarany tym faktem lecę w dół. 42 km i wbiegamy na tory wąskotorówki. Zasypane śniegiem i wydreptana wąska ścieżka przez poprzednich biegaczy. Ciężko złapać rytm na tych podkładach, ale staram się. Przed samym zbiegiem z torów doganiam grupę a po chwili wyprzedzam ich. Na skrzyżowaniu stoją wolontariusze, którzy informują o tym, że zostało 800m i żeby trzymać się chodnika. Teraz już nie odpuszczę. Spinam poślady i biegnę w górę. Wszyscy dopingują, a ty walczysz ze stromym podbiegiem mając w głowie tylko jedna myśl, że zaraz meta. Uwielbiam ten moment, kiedy każdy normalny zmęczony człowiek, staje, żeby odsapnąć,  kiedy ciało i głowa mówi dość, kiedy masz tętno prawie 190 a pobierane powietrze jest niewystarczające. Przechodzę do szybkiego marszu, żeby złapać głębszy oddech. Ci którzy ukończyli, kibicują, dawaj brachu, jeszcze 200. Znowu biegnę, coraz szybciej. Widzę metę, jeszcze tylko 100 metrów. W głowie mam już myśl, żeby zadzwonić do żony i syna, pochwalić się swoim osiągnięciem. Przelatuję przez matę, ktoś, klaszcze, dostaję medal. Wolontariuszka na mecie z uśmiechem pomaga założyć mi folię, a potem ściska mi rękę z gratulacjami. Potrzebuje minuty, żeby złapać oddech i od razu dzwonię do rodziny. Głowa zaczyna pracować normalnie. Wiem co się stało i dlaczego. Wiem komu powinienem podziękować, wiem, że ostatnie dwa miesiące przygotowań dały fantastyczne (jak dla mnie) efekty. Nie było kryzysów na trasie, skurczy, bólów ani nic niepożądanego.  Ukończyłem 45 km bez kontuzji, z dobrym czasem, na świetnej imprezie.


                Oczywiście i naturalnie najbardziej jestem wdzięczny żonie, że znosi to moje bieganie, synowi, który czekał na wieści z biegu. Synu, ten medal jest dla Ciebie. Muszę też podziękować Leśnym Cymbałom za wypasiony weekend. Arturowi i Michałowi, bo wyjazd z Nimi to gwarancja dobrej zabawy. Panowie, mam nadzieje, że w tym roku jeszcze razem ruszymy na trasę. To dobre miejsce, żeby podziękować Tomkowi za długie wybiegania po Wałbrzyskich górkach, oraz Igorowi i Mariuszowi za wspólne uczestniczenie w moich przygotowaniach do tego biegu. No i wszystkim trzymającym kciuki. Drużynie Golden Team za wieloletnie już wsparcie i dobre rady, znajomym koleżanką i kolegą z biegowych szlaków. Wszystkim wielkie dzięki.
                Reasumując. Jeśli jedziesz 500 km na drugi koniec Polski pobiegać po górkach z takimi wariatami jak ja, a Twoją imprezę organizuje OTK Rzeźnik, to wiedz, że będzie zajebiście. Klasa sama w sobie. Trasa, oznaczenia, punkty żywieniowe, imprezy towarzyszące, atmosfera, pakiety, no po prostu wszystko na piątkę z plusem. Nie można nie zauważyć wolontariatu. Ci ludzie zasługują na najwyższe uznanie. Uśmiechnięci, mili, sympatyczni, dopingują, pomogą, wytłumaczą, podpowiedzą i jeszcze im to sprawia radość. Bomba. Wracam w Bieszczady dopiero w październiku na Ultra Maraton Bieszczadzki, bo muszę się policzyć osobiście z tą trasą. Więc do zobaczenia w Cisnej.

zdjęcie od Ani Jędrzejowskiej - wolontariuszki na ZMB (dziękuję)










wtorek, 13 stycznia 2015

Psycha nie siada czyli Rzeźnik najszybciej za rok

                  

                 To nie był dobry dzień, NIE - BYŁ. Od samego rana nerw. Wkurzało mnie, że muszę zrobić raport dzienny, tak samo jak każdego dnia, że dzwonił ktoś i pytał - jak tam, że wiało między halą w której pracuję a samochodem na parkingu, że do domu jadąc pod górę mijałem się z ciągnikiem, i że mam błoto przed domem. Jeden z tych dni, gdzie nic się nie chce, nic nie podchodzi, nic nie składa się w całość. Żyłem dzisiaj losowaniem do Biegu Rzeźnika. Żyłem tym, jakbym miał niemal pewność, że się uda, jakiś wewnętrzny głos mi szeptał, że to ten dzień, w którym dowiem się razem z Tadkiem, że 5 czerwca o wschodzie słońca wystartujemy na najbardziej pożądaną trasę ultra biegów górskich. Wyniki wieczorem, ale organizatorzy udostępnili możliwość przeprowadzenia losowania przez siebie, i zorientowania się co i jak. Niestety permutacja dla Wściekłych Sandałów nie była szczęśliwa, i jeżeli Rzeźnik, to za rok.  Oczywiście to tylko przelało czarę goryczy w tym dniu i frustracja zaczęła sięgać zenitu. Wkurzały mnie sklepy z obuwiem dla biegaczy bo nie mają tego, czego szukam, pizza na obiad, i że wyschły ciuchy do biegania. Tylu wymówek ile dziś znalazłem, żeby nie wyjść pobiegać dawno nie przerabiałem. Wygrała jednak silna psycha, ta, którą tak rzeźbię w czasie długich wybiegań. To był mój czas na rozmowę z samym sobą, moje 1.5 godziny na rozważania. Rzeźnik znów będzie za rok, jest masa innych biegów górskich, choćby tydzień po Rzeźniku Horska Vyzva dystans ultra po Karkonoszach parami. W Bieszczady też jeszcze pojadę, na Ultra Maraton Bieszczadzki, Maraton Zaporowy lub Łemkowyna Ultra Trial. Jest jeszcze Sudecka Setka, Maraton Gór Stołowych czy Festiwal Biegów w Krynicy i wiele innych możliwości pościgać się w górach z takimi wariatami jak ja.
                    To nie był dobry dzień, nie był, ale za to wieczór jest bardzo dobry, pełen optymizmu a prawdziwego faceta poznaje się po tym jak kończy. Tak więc tyłki do góry cała sala się buja, to nie koniec imprezy ........