wtorek, 13 października 2015

III Ultra Maraton Bieszczadzki czyli spotkanie ze starymi znajomymi na trasie.

                           


                Oczywiście, że plany trzeba umieć i chcieć zweryfikować, w zależności od wielu czynników, ale chciałbym aby to właśnie Ultra Maraton Bieszczadzki był tą imprezą, tym biegiem, który zamyka mój sezon biegowy. Żeby biegowy rok trwał od jednego UMB do następnego.  Mam taki plan i nie boję się go zrealizować. No ale po kolei ….
                W 2014 r postanowiłem zadebiutować w biegu ultra, i na tą właśnie okoliczność wybrałem Ultra Maraton Bieszczadzki. 52 km powinno być dobre dla początkującego górala. Ukończyłem
9 minut po limicie, co przyczyniło się do powstania bloga o nazwie zmieścić się w limicie, oraz planu zemsty na przyszły rok. Fajnie, że nie byłem sam, bo Artur też miał ochotę odgryźć się na tej trasie za kontuzję z poprzedniego roku. Tak samo myślał tez Michał, który też borykał się z kolanem a Tomek biegowo debiutował w Bieszczadach. Wesoło było od samego początku wyjazdu, czyli od soboty wczesnym rankiem, no bo jak tu nie szczerzyć się jak ekipa zacna. Poruszyliśmy wszelkie możliwe tematy, i obgadaliśmy dosłownie wszystkich znajomych, więc gdyby Was tyłki swędziały, to przyznajemy się bez bicia ale też bez przyjmowania z tego tytuły żadnych konsekwencji, że tak, jesteśmy winni tego  swędzenia ;) Na miejscu w Cisnej byliśmy koło pierwszej popołudniu. Meldunek w Trolu, obiad w Karczmie Łemkowskiej, gdzie moim zdaniem serwują najlepsze jedzenie. Potem mieliśmy odebrać pakiety, ale naszła nas ochota na zdobycie Chatki Puchatka na Połoninie Wetlińskiej, to pojechaliśmy. Został Tomek z rodzinką, a my w ramach rozruchu trochę pomarzliśmy. Po powrocie odebraliśmy pakiety, pozwiedzaliśmy Expo i poszliśmy przygotować sobie ciuch na bieg. Popołudniu oczywiście skromnie wychyliliśmy kilka piwek i tak zakończył się dzień przygotowawczy.



                Niedziela, dzień startu. Planowana pobudka po piątej rano, żeby śniadanie się ułożyło, ale tak się dobrze spało, że obudził Nas dopiero  o szóstej sms z życzeniami powodzenia.  Mimo to, spokój, żadnych nerwowych ruchów, spinania się, nic. Kawka, śniadanko, kibelek i jesteśmy gotowi. Największy dylemat miałem jak się ubrać, i czy brać kije czy ich nie brać. Decyzja padła na kompresy i rajty  3/4, koszulka termo z długim a na to tegoroczna z UMB. Wiatrówka w plecaku razem z żelami i bidonem., kijaszki w rękę i patataj na start. Oczywista oczywistość to kilka fotek, kilka wymachów kończynami aby organizm odebrał i przetworzył informacje, że zaraz się zacznie i cóż, niech się dzieje co ma się dziać. Miro zmienił pistolet na armatę, więc o 7:00 Cisna chcąc nie chcąc wstała, bo huk był potężny. Prawie 700 osób wystartowało na trasę Ultra Maratonu Bieszczadzkiego. Do pokonania 52 km, Hyrlata i Okrąglik, kurde blaszka, ja wam pokażę w tym roku. Początek biegnę z Tomkiem. Michał pognał do przodu, Artur ustawił się gdzieś na tyłach. Po 2 km Tomek zaczął się rozbierać z kurtki. Po chwili Tomek gdzieś zaginął i już każdy radził sobie na własną rękę. Teraz każdy sam decydował jakie tempo, jaki plan i taktyka będą najlepsze. Pierwsze 12 km  biegło się  całkiem  dobrze, bo w  większości  szutrem  albo asfaltem bez większego wznoszenia 
i opadania. Na 12 km, na jednym z mostów, dzwonkami dzwonił kibic. Stał oparty o barierkę, sam, w kapturze. Rzuciły mi się w oczy najpierw dzwonki, bo były krwisto czerwone, a potem kiedy zbliżyłem się, okazało się, że to Marcin Świerc. Fantastyczna sprawa, to daje kopa. Po chwili był pierwszy punkt. Pogoda nie zmuszała do picia więc bidon pozostawał w plecaku, za to skorzystałem z izo i wody i pobiegłem dalej. Teraz już zaczynamy biegać w górach. Na początek nie za mocne podbiegi i zbiegi, trochę w górę, trochę w dół, dobre tempo na zbiegach, na podbiegach lekki trucht. Jest dobrze, a nawet bardzo dobrze, założenia realizowane na razie w 100%. Tak to trwało do 30 km, gdzie za drugim punktem czekała na mnie znajoma z zeszłego roku, Hyrlata. Wody łyk i w górę serca. Dziś jak o tym myślę, to mam wrażenie, że mimo iż nie dałem się pokonać, to podszedłem do koleżanki zbyt bojaźliwie, bo już na samej górze, kiedy wytrzepywałem kamienie z buta, pojawił się znajomy kształt biegacza Wałbrzyskiego o imieniu Tomasz. Też mnie poznał, bo obcemu by tak nie wygarnął, że za szybko pognałem początek. Założyłem trampka i biegniemy, ale Tomek chyba leciał na dopingu, bo zbyt szybko się oddalał. Nie będę Go gonił, widać, że ma moc. Znów biegłem sam. Zastanawiałem się nad kryzysem. Będzie czy nie, ale prócz dziwnie skaczących łydek i ciągle ciężkich powiek oraz łzawiących od wiatru oczu, nic nie zwiastowało jakiegoś nagłego tąpnięcia. Magnez. To dobry moment, żeby pociągnąć z fiolki. Dobiegam do 35 km, i już wiem, że będzie zbieg, albo raczej spad, bo tak to sobie zapamiętałem z zeszłego roku. Jednak nie jest tak źle, prócz kilku takich momentów, gdzie siła przyciągania działa z podwójną mocą, i trzeba mocno hamować, a kolana zaczynają nabierać temperatury. Wiem, że zbiegi to mój najsłabszy punkt, że trzeba to jeszcze poprawić, wybiegać, i doprowadzić do względnej perfekcji, ale przede wszystkim jeszcze trochę kilogramów zrzucić i wyzbyć się strachu. Przed zbiegiem dogania mnie Artur, i tak sobie lecimy trochę razem. Na punkcie cola, buła, woda i napieramy dalej, żeby nie zamulać.  Ostatni zbieg dał Nam popalić, kolana jeszcze stygną, poza tym układa się bułka i wyrównuje ciśnienie, więc te nie całe dwa kilometry idziemy szybko, aż pojawia się kolejna stara znajoma, która dobiła mnie w zeszłym roku już na dobre. Ściana na Okrąglik. Na podejściu Artur prowadzi, i coś nawija, że może by się zmieścić w siedmiu godzinach. Ja aż takiego napięcia nie mam na taki czas, więc kiedy Arczi oddala się powoli i ogląda za siebie, macham mu ręką, żeby nie czekał na mnie, tylko walczył. Znów zostałem sam. Okrąglik oczywiście bezlitośnie dobija nogi. Wiatr, który całą trasę dmucha jakby się kto powiesił, tydzień z kaszlem i mocnym przeziębieniem powinien sumarycznie wywołać kryzys, chęć zejścia z trasy, poddania się, odpuszczenia, no nie wiem, cokolwiek co spowodowałoby, że będę się wkurzał na za wąską ścieżkę, na gałęzie wystające na szlak, na kamienie których nie cierpię, na kibiców czy w ogóle na to, że biegam. Taki standard, kiedy dostajesz sromotny łomot od czegoś co bardzo lubisz. Dupa, nic takiego nie przychodzi, a w dodatku cola weszła w obieg i czuję, że może te siedem godzin to nie taki nierealny plan. Postanowiłem jednak, że nie będę nagle przyspieszał, ani zmieniał rytmu czy tempa, bo każde moje udziwnienie w postaci wydłużenia kroku na zbiegu, kończy się potknięciem i akademią dziwnych kroków w poszukiwaniu równowagi, żeby nie zjechać na klacie w dół. Po zdobyciu Okrąglika teren faluje. W górę i w dół, w lesie i na polanie. Przez ten wiatr nie usłyszę mety, która już od południa wypełnia się dźwiękami muzyki na żywo. Szczytowanie ciągnie się aż do 49 km, gdzie zaczyna się zbieg/spad i znów kolana się gotują. Wyprzedza mnie kilka osób, które zbiegi maja bardziej opanowane, albo nie znają pojęcia strachu. Teraz już słychać muzykę. Lecę na hamulcu aż do dogi gdzie jest ostatni pomiar. Teraz już nie będzie tak stromo, zaraz błoto, lekki podbieg, tory, most i wbiegamy na orlika, gdzie usytuowana jest meta. Wiem to, znam to, się jaram, bo plan założony będzie wykonany, plan spontaniczny, który pojawił się po zdobyciu Okrąglika, albo może gdzieś wcześniej prawie zrobiony, bo na metę wpadam z czasem 7 godzin i 5 minut co cieszy mnie zajebiście. Medal na klatę,  chwila dla fotoreporterów, łapię i wyrównuje oddech i szukam chłopaków. Michał jest, Artur jest, Tomek z rodziną – wszyscy są. Wszyscy zadowoleni, bo po pierwsze tym razem bieg ukończony bez kontuzji a czasy poprawione. Michał 6:20, Tomek 6:58 Artur 7:02 i ja na samym końcu, płacąc zapewne za żwawy początek 7:05. Teraz piwko i można się rozkoszować tym wspaniałym biegiem. Po browarku poszliśmy się kąpać a potem wróciłem z Arczim i Mikim na zupę grzybową, która była tak dobra, że nawet Magda G nie miałaby się czego przyczepić, a pewnie chwaliłaby na wszystkie strony, że jest smacznie jak u Mamy.    Ogrzewamy się przy ognisku w drewnianej chacie, wędzeni dymem słuchamy Wiewiórki i czekamy na losowanie nagród i film z tegorocznej imprezy. Żeby mało było jeszcze tego co się już wydarzyło, Artur losuje zegarek Garmina i koszulkę. Po wszystkim idziemy do Siekierezady na piwko i tak piwkujemy już do końca meczu Polska Irlandia, który daje nam awans na Euro 2016. Cisna jest szczęśliwa dla Nas i reprezentacji, bo kiedy ostatnio Nasi grali z niemiaszkami, a było to podczas zimowego Maratonu Bieszczadzkiego, wygraliśmy historycznie 2:0 a teraz zapewniliśmy sobie awans na mistrzostwa Europy. Tak kończy się ten wspaniały dzień i ta impreza, którą bardzo chciałbym wpisać na stałe do swojego kalendarza, za klimat, organizację i całokształt. Wyjazd do domów zaplanowaliśmy na poniedziałek. Michał startuje pierwszy, bo leci aż do Gdańska, my trochę później. Mam sporo czasu, żeby przeanalizować bieg i jego organizację. Muszę przyznać, że sam osobiście nie mam się czego przyczepić, ale każdy pewnie znalazłby sobie jakiś mankament. Słyszałem o tym, że trasa powinna być odwrócona, ale nie wyobrażam sobie 700 osób wbiegających na wąski szlak przez most kolejowy nad rzeką. Mogłoby to przypominać MMA.  Asfalt na początku może się dłużyć, ale nie czepiajmy się, zawsze gdzieś na dłuższych dystansach na większości biegów pojawia się asfalt, ale za to pozostała część trasy jest mega atrakcyjna. Losowanie nagród, film, wręczenie nagród i wyróżnień za miejsca open i w kategoriach szybko, na tyle na ile to możliwe, a jedynym minusem była pogoda, która postanowiła w tym roku dołożyć biegaczom i organizatorom, co by nie było za lekko. OTK Rzeźnik to już renoma i sprawnie działająca organizacja, od której oczekuje się organizacji biegu w levelu expert i tak właśnie było. Nie mam uwag i jeśli nic nie „wybuchnie” to wracam za rok, aby złamać siedem godzin.



                Wielkie dzięki wolontariuszom na trasie i w biurze zawodów, Marcinowi Świercowi za dzwonki, Ekipie za doskonale spędzony weekend oraz wszystkim pozostałym biegaczom za wspólne pokonanie trasy. Wszystkim gratuluję ukończenia a dziewczynie, która złamała obojczyk, dużo zdrowia i wsparcia od najbliższych, oraz szybkiego powrotu do biegania. Żonie i Leonowi za duchowe wsparcie, to się czuje. 




piątek, 25 września 2015

XII Przejście Dookoła Kotliny Jeleniogórskiej im. Daniela Ważyńskiego i Mateusza Hryncewicza

                


Wyobraźcie sobie taką sytuację. Jest maj, siedzę przy biurku w pracy, wpada Mariusz i pyta,
 - cześć, słyszałeś o Przejściu Dookoła Kotliny Jeleniogórskiej
- tak
- idziemy ?
- tak
- ok.
- cześć
- cześć

                Asertywność poziom zaawansowany, czyli albo tak, albo nie. Chwilę siedzę i zastanawiam się nad tym, czy dobrze rozwiązałem test wyboru, wchodzę na stronę imprezy, czytam, sprawdzam, i jestem pewien, że dobrze wybrałem.  Od maja do września kawał czasu, więc jeszcze będzie okazja sobie to wszystko obgadać i poukładać. Czas jednak leci bardzo szybko i wrzesień właśnie nadszedł. Właściwie to został już tylko tydzień, czas więc na jakieś spotkanie organizacyjne z Krasnalem. Najczęściej spotykaliśmy się podczas wizyt w saunie. Rozmowy o tym co brać, ile tego brać, co się przyda a co będzie zbędne, co weźmie jeden a co drugi itp. Itd. Najważniejsze było to, jaka będzie pogoda. Od niej zależy bardzo wiele. Jednak im bliżej startu, tym prognozy bardziej optymistyczne.

                No i nadszedł ten dzień, piątek 18 września 2015 roku. Rano sprawdziłem czy wszystko jest przygotowane, spakowałem w plecak i pojechałem do Mariusza. Od niego pojechaliśmy do Szklarskiej Poręby, skąd startuje Przejście. Odebraliśmy pakiety, zdjęcie z VIPami i trzeba się przygotować. Sudokrem idzie grubo, termiczna z długim, kompresy , krótkie spodenki i można smigać. O 19:30 odprawa, zakończona minutą ciszy dla uczczenia pamięci śmierci Daniela Ważyńskiego i Mateusza Hryncewicza , ratowników GOPRu, którzy zginęli w lawinie śnieżnej w 2005 r. Punktualnie o 20:00 XII Przejście Dookoła Kotliny Jeleniogórskiej wystartowało. Prawie 500 osób ruszyło podjąć wyzwanie. Część jest tu kolejny raz. Jedni chcą sprawdzić czy w tym roku się uda, inni chcą zrobić to trochę szybciej a jeszcze inni zwyczajnie nie widzą tej imprezy bez siebie. Są tez tacy jak ja, którzy debiutują w tej imprezie. Plan jest tylko jeden, ukończyć Przejście w założonym przez organizatorów czasie 48 godzin. Taktyka ? Każdy ma inną, każdy ma swoją. Jedni biegną inni maja zaklepane noclegi, jeszcze inni idą spontanicznie albo po prostu przed siebie. Pierwsze pasmo górskie to Karkonosze, mówią, że najgorsze, że najcięższe, ale ja myślę, że najgorsze będzie wtedy, gdy w nogach będzie 100km. Jedno jest pewne, kamienie w Karkonoszach dają mocno popalić stopom, co będzie miało duży wpływ na kondycję w kolejnych pasmach górskich. Na Halę Szrenicką idzie się dobrze, masa ludzi przed nami i za nami, sznur światełek rozciąga się, a im dalej od startu, tym ten sznur jest dłuższy. Taki widok robi wrażenie. Do Czarciej Ambony jest ciągle w górę (1490 m n.p.m) a potem schodzimy w dół do Pzełęczy Karkonoskiej, gdzie jest pierwszy punkt kontrolny. W dobrych nastrojach pijemy po małym kubku kawy i ruszamy dalej. Trochę do góry i potem w miarę płasko aż do Domu Śląskiego. Jeszcze trochę w górę Drogą Jubileuszową i odbijamy przed samym szczytem Śnieżki w stronę Przełęczy Okraj, zahaczając Skalny Stół oraz Czoło. Na Przełęczy znajduje się drugi punkt kontrolny, a ja mam już pierwszy kryzys za sobą. Nawrzucałem Krasnalowi, za te wszystkie kamienie, że ktoś to powinien posprzątać ;) Zaraz za punktem kontrolnym w schronisku jest herbata, która cudownie grzeje. Bierzemy cole i wodę i ruszamy w dół na Rozdroże Pod Sulicą i żegnamy Karkonosze. Mario twierdzi, że będzie mniej kamieni, a skoro Mario tak twierdzi, znaczy że tak będzie. Przełęczą Kowarską wchodzimy w Rudawy Janowickie. Najpierw Skalnik (945 m n.p.m.) potem Wołek (878 m  n.p.m.) i trzeci punkt kontrolny. Schodzimy do Janowic Wielkich mijając jeszcze zamek Bolczów. Na tym etapie Krasnal już odczuwa kolano, co dobrze nie wróży. Zwalniamy zatem tempo, żeby dać mu trochę odpocząć i tak wbijamy się na Różankę, gdzie czeka ciepły posiłek. Męczące to podejście było, długie i dobrze trzymało, ale świadomość ciepłego makaronu i odpoczynku nie pozwalała stanąć. Na dużej polanie leży mnóstwo osób, zmieniają skarpety, koszulki, śpią, jedzą, rozmawiają, inni się już zbierają w dalszą drogę. Tutaj jest też czwarty punkt kontrolny i upragniony bufet. Na zboczu Różanki siedzimy, wpiep…. Jedząc makaron, ładnie rzecz ujmując. Jestem głodny, więc podjadam kabanosy. Postanawiamy, że tutaj się prześpimy tak ze dwie godziny, może nawet trzy. Słońce fajnie grzeje, lekkie nachylenie polany pozwala ułożyć się „kopytami” w górę, żeby krew odpływała z nóg. Widok na kamieniołom po drugiej stronie drogi poprawia nastrój, zwłaszcza że w tej pozycji jest „do góry nogami”, można zamknąć oczy. Mamy już w nogach 65 km, ja zużyłem już cały zasób swojej kuchennej łaciny na określenie jak nie kamieni, to samej sytuacji na którą się świadomie zgodziłem i jeszcze musiałem za to zapłacić. Ale teraz to wszystko jest nie ważne, bo można się wyciągnąć i zasnąć. To nie jest żaden problem, naprawdę żaden, bo o czwartej nad ranem spałem idąc. Widziałem tylko światło latarki i kawałek ścieżki. Szliśmy na automacie, na dużym zmęczeniu, bo organizm walczył o odrobinę snu, aż zrozumiał, że nie tym razem, że jeszcze nie teraz. No nie mogę. Nie mogę zasnąć, tu coś boli, tam coś boli, to słońce zachodzi, to znowu świeci. Krasnal jak na Hawajach, ręce pod głową, uśmiech na twarzy, NRC przykryty po samą szyję i kima w najlepsze. Ja dalej się wiercę. Zimno mi. Przenoszę się niżej 20 m, tam jest więcej słońca i znów próbuję zasnąć. Udało się. Może z godzinę pospałem, może chwilę dłużej. Biegający pies jednej z wolontariuszek wyczaił moje kabanosy chyba, bo zniknęły. Po mniej więcej dwóch i pół godziny spania z wierceniem się na wszelakie sposoby, rzucam do Krasnala, że zbieramy cztery litery i ruszamy, tak, żeby na Górze Szybowcowej podziwiać zachód słońca. Nawrzucał mi kulturalnie, poprzeciągał się ale ruszył się w górę i zaczęliśmy się szykować do dalszej drogi. Ja jeszcze wciągnąłem goloneczkę ze słoika z ciabatą, Mario oklejał kolana ostatnim kawałkiem tejpa, mocno wierząc, że coś to pomorze i chodem kaczki ruszyliśmy w dół przez Przełęcz Radomierską gdzie pożegnaliśmy Rudawy Janowickie, witając Góry Kaczawskie. Ledwo uszliśmy kilka kilometrów, a ja już starałem się, żeby powieki nie spadły w dół. Nie pospałem i teraz to wyjdzie. Dobiliśmy do ludzi z Obornik Śląskich i tak przez kilka kilometrów szliśmy razem, rozmawiając o tym i tamtym, co trochę mnie obudziło. W okolicach 70 km Krasnal znowu zwolnił, i widziałem, że walczy z kolanem. Nie dobrze, to nie wygląda dobrze. Zatrzymaliśmy się, stwierdzając, że może za krótko odpoczął, i że jak znów damy mu odpocząć będzie lepiej. Mieliśmy przyzwoity czas i sporo zapasu, bo byliśmy trzy godziny przed startem Połowy Przejścia i kilometr od tego miejsca, więc mogliśmy sobie na to pozwolić. Tym razem przespałem równo półtorej godziny. Obudził mnie Mariusz, twierdząc, że nic to nie da, chłodzenie sprayem, opaska na kolano nic nie pomagają, ból jest za duży. Postanowiliśmy, że musimy się  stamtąd ruszyć, i dojść do punktu transportowego, tam zadecydujemy co dalej. Szliśmy bardzo powoli, ale Krasnal twardo rzucał wyrazami takimi jak, rozruszać, dobre tempo, robocop i damy radę. Rozsądek jednak rzucał inne wyrazy, i na punkcie transportowym to właśnie on wygrał z Krasnalem. Kończymy tutaj naszą dziewiczą przygodę z ta imprezą. Musielibyście zobaczyć minę Krasnala, jak usłyszał, że z Nim zostaję. Dobrze, że nie ściągnął pasa i mi nie wlał, za nieposłuszeństwo, bo powiedziałem, że razem poszliśmy to i razem skończymy. Znowu mi kulturalnie nawrzucał do łba (swoją drogą jak On to robi, nie unosząc się wcale), po czym rzucił, że za mnie decyzji nie podejmie, dodał coś o punktach do UTMB i zamilkł w oczekiwaniu na odpowiedź. Kurwa, nie było mi tak przykro nawet kiedy Mama wołała mnie na kolację, kiedy w najlepsze bawiłem się na pobliskiej budowie skacząc z piętra na piasek. Powiedziałem mu tylko, że ma być na mecie, przybiłem piąteczkę, żółwika i poszedłem dalej sam. Ciężko tak zostawić kompana i iść dalej samemu, ale skoro już tak postanowiliśmy ,trzeba to skończyć. Na zachód słońca na Górze Szybowcowej nie było szans. Pożegnalismy się w miejscu, gdzie za dwie godziny rusza połowa przejścia. Miałem poważne obawy czy uda mi się do dokończyć, i czy poradzę sobie z mapą, bo najgorsze czekało właśnie na drugiej części, w miejscach, gdzie trasa była poprowadzona dróżkami a nie szlakami. Tempo było szybkie, chciałem to jak najszybciej skończyć, więc mijałem kolejnych uczestników, i tak asfaltem dotarłem do punktu kontrolnego nr. 6. Woda, ciastko, dwie minuty przerwy i patataj dalej, kierunek Okole. Dość szybko to szło, rach ciach i już schodziłem w dół, po skałach. Za Okolem trasa wiedzie przez las, nie ma Kamoli, głazów i generalnie jest płasko, więc nabrałem jeszcze tempa. Ściemniło się, więc szybko wymieniłem baterie w czołówce i dalej w drogę. Wyszedłem z lasu, i doszedłem na środek polany, na której było skrzyżowanie dróg. Trasa idzie zielonym szlakiem, ale nie było, żadnego oznaczenia. Trochę zwątpiłem, przede mną biegacze, którzy wystartowali na tej samej trasie następnego dnia rano, pobiegli w lewo, a ja stałem i próbowałem rozkminic to na mapie. Przybiegł kolejny biegacz i ruszył prosto, więc mu powiedziałem że Ci przed nim pobiegli w lewo, i się zastanawiam czy nie zrobili źle. Stanowczo rzucił, że nie ma takiej możliwości, bo tam jest dwóch chłopaków, którzy robią to wariactwo już po raz szósty, i pobiegł w lewo. No to ja za nim.  Przed samą Chrośnicą szlak prowadził przez pastwisko, a czołówka oświetlała tylko błyszczące oczy. Krowa czy Byk ? Lepiej nie sprawdzać, bo o ile truchtać mogę, to sprintu nie wykonam na bank. Obszedłem pastwisko drogą, i zszedłem na asfalt. Już nie było biegaczy, żadnych czołówek, ale mapa pokazywała, że powinien być żółty szlak. Ruszyłem w lewo, i pytając mieszkańców którędy na Górę Szybowcową, zawróciłem do stodoły z Niebieskim dachem. Doszedłem do tego miejsca, i faktycznie zielony szlak skręcał w lewo, ale to zielony, a gdzie jest żółty ? Wtedy pojawił się Adrian, który w zeszłym, roku przerwał po pierwszej części ze względu na kontuzję, po czym wrócił po dwóch tygodniach żeby przejść drugą część. To był dar od Krasnala. Adrian miał kompas, z którym jak twierdził się urodził, i znał trochę trasę. Mimo to, od razu źle poszliśmy i nadrobiliśmy dobry kilometr. Adrian trzymał dobre tempo, miał milion historii związanych ze swoimi wędrówkami po Irlandii czy Szkocji więc szło się teraz o wiele lepiej. W międzyczasie zauważyłem, że trasa oznaczona jest małymi taśmami. Byłem pewny, że to organizator znaczył trasę, tam gdzie nie ma szlaku. Trzymaliśmy się tych wstążek, i tak dotarliśmy na Górę Szybowcową z pięknym nocnym widokiem na Kotlinę Jeleniogórską z panoramę Karkonoszy w tle. Spędziliśmy tam około 15 minut, uzupełniając wodę i kalorie. Ja wciągnąłem żel i trochę coli oraz ciastka. Adrian nastawiony był na hot-doga na stacji w Jeżowie Sudeckim, o czym opowiadał mi, kiedy schodziliśmy już z Szybowcowej właśnie w tym kierunku. Podczas zejścia wąską ścieżką, słyszałem, że z tyłu zbliżają się biegacze. Zeszliśmy na bok, żeby ustąpić miejsca. Pamiętam, że minęła nas dziewczyna i za chwilę chłopak., który się zatrzymał, odwrócił i mówi cześć, jak idzie. Kurde, to przecież Grzesiek Leszek a ta dziewczyna to Magda, z którą miałem przyjemność spotkać na Festiwalu Biegów Górskich w Lądku Zdroju i spędzić na trasie kilka kilometrów. Grzesiek i Magda poznali się właśnie na przejściu, a w tym roku postanowili razem pobiec połowę, a Grzesiek po drodze się Magdzie oświadczył. Zamieniliśmy kilka zdań i pobiegli dalej. Kiedy Doszliśmy do stacji Lotos w Jeżowie, to co mi opowiadał Adrian, a w co nie mogłem uwierzyć, stało się namacalnym faktem. Kiedy otworzyłem drzwi, a w środku zobaczyłem kilkanaście osób śpiących w każdym możliwym koncie i obsługę stacji uwijającą się jak przy najlepszych gościach, byłem w ogromnym szoku. Szykowali kartony, rozmawiali, dodawali otuchy i kompletnie się tym wszystkim nie przejmowali. Kurde, wyobraźcie sobie, że wchodzicie na stację benzynową w środku nocy, a tam kilkanaście osób uwalonych, brudnych, spoconych, śpiących na kartonach, bez butów i skarpetek a personel zachowuje się jakby nic się nie stało ???!!! Ogromny szacun dla tych panów, za serducho, za dobre słowo i uśmiech i za zajebistą kawę. Kurde, są na tym świecie wspaniali ludzie. Na stacji spędziliśmy około 30 minut. Adrian zmieniał skarpetki i smarował sudokremem nogi, ja nie wytrzymałem tego ciepła i przeniosłem się po wypitej kawie, bojąc się, że zachce mi się spać na zewnątrz. Kiedy byliśmy już gotowi, ruszyliśmy dalej. Przed nami Góra Gapy i ósmy punkt kontrolny przy Perle Zachodu. Nie pamiętam ile już mieliśmy wtedy w nogach, ale według planu powinniśmy mieć 94 km plus ewentualne nadwyżki. Nigdy tam nie byłem, a Adrian zapewniał, że to bardzo piękne miejsce, ale musiałem Mu wierzyć na słowo, bo byliśmy tam w nocy, a jedyne co pamiętam to długi most wysoko nad wodą i pyszne ciastka po drugiej stronie. Po przejściu mostu zaczynają się Góry Izerskie. Chwilę siedzieliśmy, nakręcając się na dalszą drogę, zdając sobie sprawę, że właściwie już nie daleko. Organizm kolejny raz przegrał ze snem, ale tylko na jakiś czas i szło się całkiem dobrze. Ostatni fragment trasy przy Górze  Gapy nie był bardzo wymagający, więc trochę odpoczęliśmy. Kolejny punkt kontrolny, dziewiąty z kolei będzie na 100 km, czyli mamy tylko sześć do przejścia. Ten kawałek trasy minął szybko i przyjemnie, na rozmowach o rzeczach  sympatycznych. Odnoszę wrażenie, że moje nogi mają już wszystko gdzieś, że jest im wszystko jedno czy są kamienie, dziury, woda czy błoto, po prostu szły. Taka trasa znów mnie trochę uśpiła, i sen zaczął coraz mocniej naciskać na powieki. Znów na automacie, latarka i metr kwadratowy przed sobą. Walka w głowie trwała, żeby nie zasnąć, żeby nie zasnąć. Już nie daleko, nie wolno spać. Ciepła herbata i ciastko  na setnym kilometrze, czyli na dziewiątym punkcie kontrolnym, trochę mnie odmuliły, więc przerwa trwała krótko. Pojawiło się trochę ludzi, ale jacyś tacy świeży. Numery na plecakach jednoznacznie mówiły, że ta grupa idzie na połówkę. Dostaliśmy informację od wolontariuszy, że tasiemki, które całkiem fajnie kierowały nas po trasie, gdzie nie było szlaku, zostawiła sobie grupa, która była tu dwa tygodnie wcześniej na rekonesansie i od tego miejsca rozchodzą się z wyznaczoną trasą. Postanowiliśmy iść za czerwonym ludzikiem, jak polecili nam na punkcie. Udało się to tylko przez jeden kilometr. Po tym dystansie ścieżka zanikała lekko zarastając chwastami, jakby nikt tamtędy nie chodził. Ja chciałem iść dalej, szukając kolejnych czerwonych ludzików, Adrian chciał zawrócić do rozdroża, twierdząc że te latarki w lesie idą dobrze. W końcu wróciliśmy, a żeby nie zgubić światełek przeszliśmy przez zaorane pole. To był koszmar, łaziliśmy tak wzdłuż lasu, bo okazało się, że cała wycieczka idzie na azymut. Znalezienie dobrej drogi, zajęło nam godzinę, i od tej pory trzymaliśmy się za tą grupą, a było nas wiele. To była właśnie Komorzyca. Na tym etapie wędrówki, każde nawet najmniejsze niepowodzenie potrafi złamać psychicznie, i człowiek nagle może się poddać. W grupie raźniej, więc trzymamy się razem aż do Wojcieszyc, ale tam sen przyszedł z taką siłą, że postanowiliśmy się drzemnąć godzinę, a ławka i stolik wołały, żeby wykorzystać je do tego celu. Przysunęliśmy stolik blisko ławki, żeby wywalić na niego zmęczone kopyta, owinęliśmy się folią NRC i poszliśmy spać. Kurde, folia szeleści, bolą mnie biodra, dupa, nogi, łydki, zegarek i włosy. Nie wygodnie mi, wiercę się, szeleszczę tą folią, Adrian jakoś daje radę. Przenoszę się pod drzewo. Tam uwiera mnie korzeń, nadal się wiercę, kręcę, kombinuję, nic. Nic z tego. Czas minął i trzeba ruszać dalej.  Do dziesiątego punktu kontrolnego zostało jakieś 4 km. Na pewno tam doszliśmy, ale szczerze mówiąc, nie pamiętam tego fragmentu, albo nie mogę go z niczym skojarzyć. Pewne jest to, że do kolejnego punktu mamy 11 km, i czeka nas sporo wspinania. Najpierw zakręt Śmierci a potem Wielki Kamień, gdzie właśnie znajduje się punkt kontrolny. Cały czas idziemy prosto, cały czas idziemy pod górę, trzyma to podejście. Mam już taki kryzys, że właściwie wszystko mi jedno co się stanie. Najchętniej zamknąłbym oczy i zasnął, mam wrażenie, że widziałem czerwoną piłkę do nogi. Leżała pod drzewem. Tempo jest powalające, ale ciągle przemy do przodu. Ledwo widzę na oczy, i powtarzam sobie tylko jedno. Jeszcze tyci tyci. Walczę z głową, żeby wytrwać do Wielkiego Kamienia, do schroniska. Nie wiem jak, ale udało się. Wchodzimy do środka, pełno, znajdujemy kąt i zmawiamy kawę. Gówno da ta kawa, ale jest chociaż ciepła. Do kawy szarlotkę. Kładę głowę na stole i od razu zasypiam. Słyszę tylko jak ktoś kto siedzi naprzeciwko, mówi, żeby odsunąć kawę, bo wyleję. Po chwili podnoszę głowę, piję kawę duszkiem, Adrian podaje mi plecak, kładę go na stole naprzeciw  siebie, i znów zasypiam. Tak pospałem jakieś 15 minut. Kawa mnie rozgrzała, trzeba ruszać. Jest już jasno, czyli szansa na to, że organizm się trochę przebudzi. Nim się rozruszałem, minęło dobre dwadzieścia minut. Chyba nawet spanie odeszło. No, może trochę. Schodzimy w stronę kopalni kwarcu i asfaltem do zielonego szlaku w stronę Polany Jakuszyckiej, gdzie jest ostatni, dwunasty punkt kontrolny. Spanie na pewno odeszło, czuję, że podniecenie narasta, że jesteśmy w takim momencie, że nic już nie jest w stanie przerwać tego marszu, że choćby na kolanach trzeba było dojść do mety, to dojdziemy. Zaczyna padać. Chwilę wcześniej dzwonił Krasnal, że będzie czekał na Nas na ostatnim punkcie z niespodzianką. Docieramy w płaszczach przeciwdeszczowych ale z uśmiechniętą gębą. Mario przywiózł gorącą pyszną kawę, i nawet posłodził. Wypiłem kilka kubków, Adrian też. Chwilę pogadaliśmy, i dopytaliśmy wolontariusza o przebieg ostatniego etapu, bo wiemy, że tam były zmiany. Prosto i dobrze oznaczona droga zieloną farbą, i widoczne wejście na stary tor saneczkarski, którędy mamy zejść na drogę do Wodospadu Kamieńczyka. No to piąteczka siostro i lecimy. Mario będzie na mecie. Nadal kuleje. Ciągle pada, ale gdyby nie pogoda, można by powiedzieć, że to wiosenny deszczyk. Lecimy zielonym, ale wróciliśmy już w Karkonosze, więc znów te kamole wredne, walają się pod nogami. Teraz jednak nie ma to już żadnego znaczenia. Idziemy. Tempo przyzwoite, i jak na razie wszystko się zgadza. Zielony szlak został niedawno wyznaczony na nowo i jest dobrze oznaczony. Dochodzimy do punktu, w którym nie bardzo wiemy w którą stronę iść. Za nami, w tej samej sytuacji dochodzą uczestnicy połówki, więc debatujemy razem. Dobiegają też biegacze, ale nie są z tej imprezy, za to maja dokładniejszą mapę, jednak ze starym zielonym. Adrian twierdzi, że powinniśmy iść wyżej i dopiero odbić „hakiem” na rynnę toru saneczkarskiego.  Wtedy nagle pojawia się jakiś oszołom, który rzuca, że tu mamy wejść w las, po czym wpada między drzewa  i leci dalej. Był tak pewny siebie i tego co mówił, że poszliśmy za nim. Faktycznie była tam jakaś ścieżka, i nawet stary szlak zielony. Gościu miał dobre tempo, bo szybko się oddalał, i udało Nam się zobaczyć że odbija w lewo. Adriana to poruszyło, i był pewien, że poleciał w złą stronę. Znów debata nad mapą z kompasem, i wybieramy kierunek przeciwny. Dochodzimy do momentu, gdzie kiedy pada, płynie strumień. To kolejne miejsce z mapą i kompasem, ale tym razem łacina leci aż miło. Postanawiamy iść na azymut, i w końcu musimy dojść do drogi. Wylatujemy z lasu jak zbójnicy Janosika na drogę, przed samym Kamieńczykiem. Jest radość, jest moc (cholera wie skąd), jest nawet bieg. Zostało 15 minut i będziemy na mecie. W nogach jest już ponad 140 km z tym co nadrobiliśmy przez całą trasę, ale nie odczuwamy tego. Adrian dzwoni do Taty, ja marzę o zimnym piwie. Wpadamy na dolną stację kolejki na Szrenicę, widzę Krasnala, czeka z kamerką, kuleje, chce wejść z Nami na metę. Idziemy wszyscy razem, a kiedy przebiegamy przez metę, zegar pokazuje 42 godziny i 26 minut. To, co w tej chwili przeżywa organizm i co dzieje się w głowie, nie da się opisać słowami. Żeby to poczuć, trzeba to przejść, zmierzyć się z tą morderczą trasą, brakiem snu, kamieniami, podejściami i zejściami. Połowę pokonasz nogami, drugą połowę głową. Jestem z siebie dumny, bo znowu sobie udowodniłem, że jestem zdolny zrobić coś, na co głowa wstępnie nie wyraziła zgody. Nogi. Są na swoim miejscu. Pęcherze zejdą, otarcia się zagoją bo ból trwa krótko a duma wiecznie. Jestem z siebie dumny, jestem z siebie zadowolony ale moja noga, więcej tam nie postanie, nigdy. Raz wystarczy ……….
Dziś myślę, że za rok to przebiegnę :D
Chciałbym bardzo podziękować mojemu synowi Leonowi, za małego głoda, bombę i psa Stefana, którzy byli ze mną całą drogę, dodając mi otuchy, wiary i ładując wyczerpane akumulatory.
 Krasnalowi, za to, że ma tak durne pomysły, na które się zgadzam, za towarzystwo na trasie i nawigacje na pierwszej części. Za to, że czekał przy telefonie cały ten czas, kiedy nie mógł iść przez kontuzję kolana, gdyby trzeba było po mnie przyjechać, za kawę na ostatnim punkcie kontrolnym, i za obecność na mecie.
Adrianowi, za to że urodził się z kompasem, za wszystkie opowieści o swoich wyprawach, które trzymały mnie poza snem.
Tej dziewczynie która pożyczyła mi swoje kije, które uratowały moje kolana. Dziękuję Ci, masz u mnie dużą czekoladę.
Oraz wszystkim, którzy przez całą drogę słali słowa otuchy, dodawali sił i życzyli powodzenia nawet w środku nocy. Dziękuję Wam bardzo i szczerze polecam tą imprezę, warto chociaż raz zdobyć się na zrealizowanie tak szalonego pomysłu.









niedziela, 5 lipca 2015

Supermaraton Gór Stołowych, czyli poprawka za rok ?



            Musiał nadejść ten pierwszy raz, ten moment który jednoznacznie i dosadnie dał do zrozumienia, że człowiek nie maszyna. 4 lipca 2015 i Supermaraton Gór Stołowych. Bieg sam w sobie trudny, a dodatkowo pogoda "dopisała" jak na wakacje przystało. Dzień przed imprezą start został przesunięty z 9:00 na 11:00 ale przy takim upale nie miało to znaczenia, a poza tym pogoda dla wszystkich była taka sama. Jechaliśmy w bardzo dobrych nastrojach i z pozytywnym nastawieniem. Odebraliśmy pakiety i na spokojnie czekaliśmy na start, który odbył się punktualnie. Pierwsze dwa odcinki do 8 i 18 km w większości były w cieniu. Kiedy się już rozgrzałem, na jednym ze zbiegów dałem się ponieść i przyspieszyłem, zostawiając kolegów trochę z tyłu. To nie był na pewno błąd taktyczny, tylko znając szczegóły tasy od tych co już tam biegli, chciałem sobie wypracować dobre miejsce na wąskie ścieżki. Pierwszy punkt pomiarowo odżywczy był na 8 km i zgodnie z założeniami odpuściłem go. Idąc zjadłem banana, napiłem się i ruszyłem dalej. Fajnie się biegło, aż do około 12km, a potem nagle coś odłączyło bateryjki albo wypadły na tych skałach. Wtedy pojawiła się pierwsza myśl, że dziś nie będzie mój dzień. Wkurzało mnie to, ale ta myśl nie chciała się odczepić. Siedziała w mojej głowie i nie odpuszczała, aż do drugiego punktu odżywczego. Doleciałem z myślą, że zejdę, ale na tym punkcie był Przemek jako wolontariusz i powiedział, że to zły pomysł, po czym zlał mnie od pasa po głowę wodą, i powiedział, żebym się nie poddawał. Zjadłem coś, trochę się napiłem i ruszyłem dalej. Chciałem odsapnąć i postanowiłem iść kawałkiem asfaltu aż do lasu, żeby złapać drugi oddech. Jak tylko zaczął się las, wytrzepałem buty i ruszyłem. W tym momencie dobiegli do mnie znajomi Tadek, Robert i Darek. Postanowiłem trzymać się z Nimi, zawsze to raźniej, ale już po 500 metrach znów wróciła ta myśl. Chciałem biec, to był chyba najłatwiejszy kawałek trasy, ale obraz skakał, nogi odmawiały posłuszeństwa, oddech się spłycał i ten brutalny brak mocy i ból pleców. Kurcze, nawet w Czechach nie miałem takiego stanu, no może na 60km. Tadek powiedział, że mnie odholuje do punktu, żeby mieć pewność, że nic mi nie jest. Próbowałem go wygonić, ale uparł się i koniec. Udało mi się na 2 km przed punktem. Powiedziałem, że dziś już nic nie wskóram i że czuję się na tyle dobrze, że do punktu dotrę bez problemu. Nie miałem siły nawet szybko iść i czułem się jak auto w którym sprawna jest tylko jedna świeca z trzech. Do trzeciego punktu doszedłem na 10 minut przed limitem czasu, jedna z wolontariuszek głośno krzyknęła, że zostało 10 minut do opuszczenia punktu. Wtedy pojawiła się myśl, że może trzeba spróbować, ale szybko padła. Rozum jeszcze pracował i nie pozwolił na ostateczną szarżę. Zgłosiłem, że kończę i siadłem na schodach tłumacząc sobie, że dobrze zrobiłem, że zdrowie najważniejsze. Wróciłem do Schroniska Szczelinka na makaron a potem ruszyłem na Szczeliniec, gdzie była meta. Odebrałem swoje rzeczy, zamówiłem piwo i znalazłem miejsce, w którym będę oczekiwał kolegów. Kiedy jeden z zawodników wbiegał na metę, usłyszałem że jest 40ty, a była godzina 17:30. Oznaczało to, że trochę będzie trzeba poczekać. To były najgorsze chwile. Widzieć jak inni cieszą się ze zdobycia mety, jak znajomi kończą zmęczeni, ale szczęśliwi, że udało im się dokonać czegoś na prawdę wielkiego. Trzeba wyciągnąć wnioski, przeanalizować kilka rzeczy i spróbować się zmierzyć z tą trasą za rok.





poniedziałek, 22 czerwca 2015

Biegacz na szlaku czyli górski śmietnik

Dawid Maskalaniec SP nr. 4 w Szczecinku 

Kocham góry i nie jestem sam, bo wielu z moich biegających znajomych, też je kocha. Do gór trzeba mieć szacunek, inaczej zostaniesz skarcony. Nie jeden się już o tym przekonał i pewnie nie jednego jeszcze lekcja pokory czeka. W górach jest wszystko, czego człowiek potrzebuje, żeby osiągnąć totalny spokój. Jedni uważają, że są bliżej Boga, inni bliżej natury, a biegacze ?
Znam takich, którzy nie chcą wracać na asfalt, bo na szlakach znaleźli szczęście i radość. Szanują góry i ich przyrodę i nigdy by im do głowy nie przyszło zostawić w lesie skórkę od banana która użyźni las ani nawet łupinkę od słonecznika. Zwyczajnie nie są w stanie tego zrobić. Jednak są tacy, którym pozbywanie się śmieci w lasach przychodzi z taką łatwością, że prawdopodobnie nawet tego nie kontrolują, czego przykładem jest ten temat, ostatnio bardzo popularny jak i natchnienie tego tekstu, czyli Sudecka Setka. To oczywiście nie jest żadnym usprawiedliwieniem, bo zachowując się w ten sposób we własnym domu, w ciągu tygodnia nie wygrzebalibyśmy się ze śmieci. Skąd zatem bierze się ten zwyczaj wyrzucania śmieci wzdłuż leśnych duktów ? Z pewnością kwestia wychowania jest tu na pierwszym miejscu, bo ja sobie nie wyobrażam sytuacji, w której wyrzucam śmieci w miejscu do tego nie przeznaczonym, i nie ma tu znaczenia czy to się rozkłada w dwa dni, czy jest to aluminium które zniknie do rana, nie i już. Tak samo nie ma dla mnie znaczenia czy to jest las, park, parking w galerii czy szlak w górach. Nie wyrzucam tylko zabieram ze sobą. A ponieważ tak jestem wychowany za co teraz bardzo dziękuję rodzicom swym, drażni mnie widok śmieci które są wszędzie. Dobijają mnie kierowcy wyrzucający niedopałki przez okno na ulicę, w buty sobie to wsadzajcie buraki, a najbardziej dobija mnie wyrzucanie śmieci przez biegaczy na szlaku.. Nie pojmuję, czemu ludzie, których ciągnie w góry ze względu na klimat potrafią wyrzucić plastikową butelkę czy opakowanie po żelu. Jesteśmy narodem hipokrytów, bo wszyscy zgodnie potępiamy takie zachowania a jednak ktoś te śmieci tam zostawia. Chwalimy innych za to jak mają czysto jednocześnie zostawiając worki pełne śmieci w naszych lasach. Jedyne wytłumaczenie jest takie, że ktoś nad tym nie panuje. Błagam Was, zacznijcie o tym myśleć, wybierając się na spacer do parku, czy na deptak a już na pewno kiedy planujecie długie spacery lub wyprawy po górskich szlakach, bo tam nie znajdziecie śmietnika na każdym rogu, a śmieci często trzeba nieść kilkanaście kilometrów.
Nie jestem pierwszy, który porusza ten temat i nie ostatni, ale mam prośbę do organizatorów biegów górskich, przede wszystkim. Niech regulamin waszego biegu ma punkt, który będzie karał takich zawodników. Wiem, że trudno to udowodnić, ale niech się trafią dwa może trzy takie przypadki, a wiadomość pójdzie w świat i może będzie lepiej. Potrzebna jest dyskusja na ten temat, ale potrzebne są też działania ze strony organizatorów, i nadleśnictw czy parków krajobrazowych. Zacznijmy już dziś i zacznijmy od siebie. Do zobaczenia na czystych szlakach.

Sudecka Setka - nocny maraton górski






Sudecka Setka najpierw miała być spotkaniem ze znajomymi, potem lekkim truchtaniem w doborowym towarzystwie, a skończyła się 12km wyścigiem o każdą sekundę z totalnym szaleńcem. 
              Leciałem ze znajomymi, którzy biegli na setkę. Ich tempem, żeby nie forsować się po Czechach i oszczędzać przed MGSem. (Maraton Gór Stołowych) i udało się. Wystartowaliśmy o 22:00 z rynku w Boguszowie Gorcach przy dźwiękach syren straży pożarnej i hukach fajerwerków. Atmosfera startu wręcz fantastyczna, Plan zakładał bieg na płaszczyznach poziomych i pochyłych, ale na tych drugich warunkiem biegu miał być kierunek w dół. Spokojne tempo, żarty, luźna rozmowa towarzyszyła Nam przez Mniszka i Trójgarb aż do punktu żywieniowego na 30 km. W tym momencie Igor postanowił się trochę pomęczyć i pobić swój rekord, który przekraczał o kilka minut 6 godzin i 30 minut. Nie mogłem sobie odpuścić, więc zerwałem się za Nim. Ostatnie 13 km to był wyścig, jakiego moje biegowe CV nie pamięta. Wyszły wszystkie treningi, nie brakowało mocy ani tchu, do tego Igor doskonale znał każdy metr trasy. W kość dawały kamienie, którymi utwardzili chyba wszystkie wejścia i zejścia z Chełmca. Stopy wołały dość, ale nie było już zmiłuj się. Albo biegliśmy, albo bardzo szybko wchodziliśmy na stromych podbiegach. Mijaliśmy kolejnych zawodników, i do mety uzbierała się całkiem pokaźna liczba. Pamiętam, że Igor powiedział przed samym szczytem, że ciężko będzie złamać 6 godzin, a ja stwierdziłem, że damy radę. Punkt odżywczy na Chełmcu odpuściliśmy i zaczął się zbieg na metę. Coś pomiędzy 4 a 5 km, ostatnia "prosta". Plan był banalny, bo żeby zmieścić się w tych 6 godzinach, trzeba biec min 8 km/h. Nie jest łatwo, bo jest stromo i znowu te kamienie. Dobiegamy do punktu z wodą i znów nic nie pijemy. Wolontariusz krzyczy, że zostało 2 km, yhy ;) Niestety głowa zarejestrowała informację i patrzę co chwilę na zegarek. Tempo rośnie, robi się wąsko i wiem, że jesteśmy już blisko mety. Trasa się dłuży, a wspomniane 2 km dawno minęły. Czuję, że biegnę resztką sił, dyszę do kolegi, że nie pociągnę tak długo, że ostatni weekend w Czechach mam jeszcze w nogach i wtedy Igor ciągnie i mówi, że twardym cza być nie miętkim. Idę, łykam wodę, i gonię Igora. Gdzieś między drzewami zobaczyłem światła na mecie, patrzę na zegarek 5:58:12. Krzyczę do Igora „ zostało 1,5 minuty, gdzie jest ta pieprzona bramka na stadion?” Jest, widzimy zegar i na metę wbiegamy, kiedy czas na zegarze wyświetla dla Igora 5:59:54 a dla mnie 5:59:55. Igor odbiera medal, a ja leżę na ziemi i powstrzymuję się albo od głośnego śmiechu albo od płaczu, płaczu szczęścia, nie wiem. "Panie Marcinie, jak pan wstanie to zapraszam po medal". 
           Szczerze? Nigdy, po żadnym biegu nie byłem aż tak bardzo szczęśliwy, nigdy. Żadnego rekordu, żadnego dobrego czasu, nic nie było, tylko ten wyścig z samym sobą na ostatnich 12 km, tylko to i aż to. Dzięki Igor za dodanie wiary. Pozdrowienia dla Tomka i Artura za towarzystwo na pierwszych 30 km i dla wszystkich którzy ukończyli ten bieg. Na koniec muszę poruszyć jedną bardzo ważną kwestię. W góry biegać przyjeżdża coraz więcej ludzi. Mimo, że trochę już kilometrów w górach nabiegałem, to takiego syfu jak na tym biegu nigdy nie widziałem. Ten temat ostatnio pojawia się coraz częściej na forum, więc ja też chciałbym go poruszyć. Śmieci zabierajcie ze sobą do punktów odżywczych lub do plecaka, szanujmy to co mamy, bo nie mamy tego aż tak wiele.

niedziela, 14 czerwca 2015

HORSKA VYZVA CZYLI GÓRSKA LEKCJA POKORY



                Kiedy wróciłem w zeszłym roku z Ultramaratonu Bieszczadzkiego postanowiłem, że chcę się sprawdzić w Biegu Rzeźnika. Jedyną właściwą osobą, która mogłaby ze mną pobiec to Tadek. Problem był tylko jeden, a mianowicie, jak Go namówić ? Zgodził się już po pierwszym mailu, a ja sobie przygotowałem plan na miesiąc. Zdjęcia, filmy, relacje itp. No to super, jest plan to trzeba go zrealizować. Niestety po losowaniu nie znaleźliśmy się na głównej liście startowej, a na rezerwowej byliśmy daleko za czołówką, więc start w Rzeźniku stał się planem na kolejny rok. Na całe szczęście była alternatywa i to całkiem blisko. Otóż w Czechach odbywa się cykl czterech biegów w czterech pasmach górskich. Formuła biegu pozwala na start tylko w parach w tym dogtrekking. Drugie zawody rozgrywane są w Karkonoszach a start i meta mają miejsce w Pecu Pod Śnieżką. Godzinka drogi samochodem i jesteśmy. Czekaliśmy już tylko na rozpoczęcie zapisów. Tu napotkaliśmy na przeszkodę, bo opłaty bankowe za przelew zagraniczny w koronach wynosiły ponad 120zł. Dostaliśmy jednak informacje od dyrektora biegu, że to żaden problem i możemy zapisać się na miejscu. Super, zatem jedziemy.




                12 czerwca, nadszedł ten dzień. Wyruszyliśmy w piątek zaraz po pracy, ulewnym deszczu i gradzie. Na miejscu podczas zapisów było trochę śmiechu, kiedy w biurze zawodów wpisywali nazwę drużynę Wściekłe Sandały do komputera. Potem zjedliśmy pizzę i przygotowaliśmy cały ekwipunek do biegu. Próbowaliśmy się jeszcze przespać przed biegiem, ale to raczej była drzemka niż choćby odrobina snu. Na starcie byliśmy pół godziny wcześniej. Jeszcze kilka suszonych daktyli, łyk izotonika i jesteśmy gotowi. Wspólne odliczanie i punktualnie o 23:55 w piątek startujemy. W koło szczekają psy, słychać oklaski i muzykę z głośników. Przebiegamy przez Pec i szlakiem kierujemy się do Spindlerowego Mlyna. Przez prawie 10 km w górę i prawie tyle samo zbiegamy. Na zbiegu w pewnym momencie źle oceniłem odległość od kamienia i zahaczyłem nogą, a dwie sekundy potem leżałem już na ziemi. Na całe szczęście nic się nie stało. Akurat zbiegaliśmy trawersem w dół i po prawej stronie było mocno w dół. W Spindlerowym Mlynie, na 18 km znajduje się pierwszy punkt odżywczy i pomiarowy. Pomiaru trzeba dokonać samodzielnie, przykładając chipa, którego mamy na nadgarstku do pudełka z czytnikiem, Nie potrzebujemy jeszcze uzupełniać bukłaka, ale wrzucimy coś na ząb, a wierzcie mi, takiego bufetu to jeszcze nigdy w czasie biegu nie widziałem. Bułki słodkie, rodzynki, bułki zwykłe, czekolada, batony zbożowe, sól, salami, woda, izotonik i cola. Wydaje mi się, że coś jeszcze było, ale szczerze nie pamiętam. Wytrzepujemy kamyki z butów i lecimy dalej. W centrum Spindlerowego kilka czeskich par chodzi w koło i szuka oznaczeń trasy. Dołączamy do nich. To było jedyne miejsce, gdzie słabo była oznaczona trasa biegu, ale z pomocą mapy udaje się nam szybko wybrać właściwą drogę i biegniemy dalej. Znów zaczyna się strome i długie podejście, które kończy się na punkcie odżywczym przy Labskiej Boudzie. W czasie tego wspinania zaczyna świtać i czołówki można schować do plecaków. Mijamy jeden z wielu górskich strumieni, gdzie się można odświeżyć. Po 28 km trasa prowadzi lekko w dół, więc biegiem docieramy na drugi punkt na 31 km. Tam już uzupełniamy wodę i wrzucamy po żelu. Dobrze wiemy, że dłuższy postój będzie trzeba rozchodzić, więc staramy się  załatwić tosprawnie. Złapać trochę oddechu ale nie zastać mięśni. Po kilku minutach wyruszamy dalej na trasę. Wspinamy się w stronę Polski na Śnieżne Kotły i dalej Głównym Szlakiem Sudeckim wzdłuż granicy w stronę Śnieżki. Tadek pierwszy ma kryzys, więc przez jakiś czas idziemy. Dochodzimy do Spindlerowej Boudy (obok schroniska Odrodzenie) i tam wracamy na Czeską stronę. Żel zaczął działać, jedzenie się poukładało i w Tadka wstępuje drugie życie. Korzystamy z tego i biegniemy. Mijamy kilka par, które wcześniej wyprzedziły nas. Fajnie się biegnie, bo nie jest za stromo i kolana nie dostają mocno w kość jak przy stromych zbiegach. Na 44km obok jednego z wielu schronisk znów zaczyna się podbieg, znów idziemy, ale tym razem bardziej entuzjastycznie, z pozytywnym nastawieniem na dalszą część biegu. Moim zdaniem to najpiękniejsza część trasy, która wiedzie wzdłuż rzeki Bile Labe, która swoim szumem towarzyszy nam aż do trzeciego punktu odżywczego, który znajdował się na 47 km. Na niebie żadnej chmury a od momentu kiedy wyszliśmy ponad linię drzew, słońce tak dawało popalić, że na 1 km przed punktem skończyła mi się woda. Teraz ja miałem kryzys. Kompletnie mi się odechciało, dopadł mnie brak mocy i biegowstręt. Na szczęście docieramy na punkt gdzie położyłem na ławce na chwilę, żeby krew z nóg trochę odpłynęła. Wrzuciliśmy żel, napełniłem bukłak, zjadłem kilka rodzynek, daktyli i batona i ruszamy dalej. Przez kilkanaście minut staramy się szybkim chodem wrócić sprawność mięśni, i tak docieramy do skrzyżowania Głównego Szlaku Sudeckiego i Drogi Przyjaźni Polsko Czeskiej, gdzie omijając Śnieżkę schodzimy do Peca. Najpier powoli jak żółw ociężale, ale z czasem jak robi się mniej stromo zaczynamy się rozpędzać. Dopada nas głupawka. Jest tak dużo turystów na tym szlaku, że właściwie co chwilę mówimy ahoj. Kiedy mijamy knajpkę gdzie na tarasie siedzi z trzydzieści osób krzyczę głośno ahoj, a oni odpowiadają zgranym, chóralnym okrzykiem AHOJ. W dobrym nastroju i w dobrym tempie biegniemy dalej. Mijamy ludzi, którzy z numerami startowymi przypiętymi z przodu wnoszą piwo i wodę na górę. Nie po puszce czy butelce, nie. Niektórzy mają po kilkadziesiąt kilogramów napoi na stelażach, ofoliowanych. Coś jakby zawody tragarzy. Asfaltem wbiegamy do Peca, mijamy nasz start i dobiegamy do czwartego punktu odżywczego na 56 km. Czując się całkiem dobrze chwytamy tylko puszkę redbulla, pijemy po kubku coli, szczypta soli i biegniemy dalej. Zostało około 14 km. Widzę po Tadku, że ma dość, ale wierzcie mi, tego, że się nie podda byłem tak pewny, jak tego co już było. Znów podbieg. Ten, który w całym biegu dał nam najbardziej w kość. To było jak niekończąca się opowieść, jak jakiś nocny koszmar, Wielka Upa. Schodząc w dół mamy prawie 13 godzin w nogach, palące słońce i ten asfalt, którego było za dużo dobija nas jeszcze bardziej. Tadkowi odezwało się udo i piszczel, a w promocji popuchły kostki. Postanowiliśmy, że przejdziemy się trochę, że czas już nie ma znaczenia, że warto odpuścić ten ostatni zbieg, bo nogi już mają naprawdę dość. Zbierzemy siły, żeby chociaż metę przebiec. Kiedy końcówka zbiegu zrobiła się jeszcze bardziej stroma, mimochodem zaczęliśmy gęściej dreptać próbując hamować i tak krok po kroku znów zaczęliśmy się rozpędzać. Na ostatni punkt na 65 km  wbiegliśmy. Spotkaliśmy tam tych, z którymi mijaliśmy się całą trasę, od samego początku. Odpoczywali przed ostatnim fragmentem trasy. Trasy jak nam się to wydawało płaskiej i po asfalcie. Rzuciłem do Tadka czy ma wodę, odpowiedział, że tak. Powtórzyliśmy to samo co na ostatnim punkcie. Kubek coli i ruszyliśmy dalej. To co się potem działo, tego nigdy nie będę w stanie wytłumaczyć. Skąd w takich momentach bierze się siłę do ścigania ?  Biegnąc, wyprzedziliśmy jeszcze jedną parę i zaczęliśmy uciekać. Tadek co chwilę na zmianę ze mną sprawdzał czy nas nikt nie dogania.  Wybraliśmy się tam, żeby się sprawdzić przed ewentualnym Rzeźnikiem, bo limit 24 godziny, pozwalał totalnie odpuścić sobie jakiekolwiek ściganie. Tymczasem Tadek wrzucał już tempo w granicach 6 min/km. Biegłem za Nim, nawet nie próbując go zwalniać, biegliśmy jakby ktoś nam podłączył powerbank i naładował akumulatory. Nawet lekki podbieg nie zatrzymał nas. Na 68km, cały czas kontrolując sytuację, musieliśmy przejść do chodu, bo organizatorzy postanowili ostatnie kilometry poprowadzić jeszcze trochę w górę. W samym centrum Peca wyciągnęliśmy Polską flagę, telefon wrzuciliśmy na statyw i ruszyliśmy do mety. Przed nami zerwał się Czech, którego też mijaliśmy raz na trasie, a biegł ze swoim psem. Nie chciał żebyśmy go wyprzedzili, a wierzcie mi, tempo było bardzo przyzwoite, albo tak nam się wydawało. Wpadliśmy na metę zmęczeni ale bardzo szczęśliwi. Na scenie grał jakiś zespół, było głośno ale usłyszałem jak Tadek krzyczy – zrobiliśmy to, udało się. Tak, udało się. Tadek został ultrasem, a ja w swoim drugim biegiem ultra wydłużyłem dystans o 16 km.  Brakowało nam tego klimatu, do którego przyzwyczaili nas nasi organizatorzy, czyli medale, i cała ta oprawa na mecie. Tutaj tego nie było, czas zatrzymuje się samemu chipem, a dyplom albo przyjdzie na maila albo będzie można pobrać ze strony, nie wiem. Nie to jest jednak ważne. Najważniejsze jest to, że dobrze wybrałem osobę, która razem ze mną będzie w stanie przebiec w górach taki dystans, która jak trzeba zwolni, nigdy się nie poddaje i ma piorunujące końcówki (pamiętasz Tadziu Andrzejówkę ), i z tego cieszę się najbardziej.



                Tak zakończyło się to górskie wyzwanie, a dokładniej z czasem 13:25:08 na 71 miejscu na 144 pary. Po biegu był pyszny obiad, zimne piwko i bardzo zimna kąpiel w górskiej rzece. Wracaliśmy do domu szczęśliwi, zmęczeni ale szczęśliwi. Świat ultrasów ma nowego członka, który dziś mi napisał, że za rok jedziemy znowu, jak nas na Rzeźnika nie wylosują, a to chyba najlepsza rekomendacja tej imprezy. Dziękuję przede wszystkim  Tadkowi, że nie dał się długo namawiać i mojej żonie i synowi za cierpliwość w niedzielne poranki. Darkowi, Tomkowi, Arturowi, Igorowi, Przemkowi, Mariuszowi za wspólne człapanie po górskich szlakach i wszystkim, którzy mają choć 0,0000001 % wpływu na to, że biegam. Dziękuję Wam.












niedziela, 22 marca 2015

8 Mazda Półmaraton Ślężański - czyli pierwsze zbiory plonów

     



           Nie miałem w planach startu w tej imprezie, z wielu względów. Jednak pewnego dnia Przemek zapytał czy nie polecę za Niego, bo On jedzie na delegacje. Nie było nawet mowy, żeby się nie zgodzić. Co prawda byłem właśnie w czasie zaleczania kontuzji ale były jeszcze 3 tygodnie. Zima przepracowana przyzwoicie, tylko to dziadostwo co się do mnie przypałętało spowodowało prawie miesięczną przerwę w bieganiu. Prawie, bo jak wiadomo sportowiec to niecierpliwa bestia i musiałem w międzyczasie "sprawdzić" bieżący stan kontuzji. W związku z powyższym postanowiłem zaliczyć ten bieg jako niedzielne wybieganie i trening. Jednak kontuzja dała też mnóstwo odpoczynku a chęć do biegania była już tak wielka, że nawet pokusiłem się o stwierdzenie, że jadę po nową życiówkę.
          21 marca, pobudka jak co dzień przed 6:00, śniadanie i o 8:00 wyjazd. Odbiór pakietów, rozmowy ze spotkanymi znajomymi, i cała ta atmosfera święta biegowego tylko umacnia mnie w przekonaniu, że pokuszę się o dobry wynik. Start o 11:00 potwierdzony solidnym wystrzałem z armaty i prawie 4 tysiące osób wystartowało, na jedną z najtrudniejszych tras półmaratońskich w Polsce nie zaliczanych do biegów górskich. Do 10 km biegniemy na Przełęcz Tąpadła, potem można wrzucić luz na kilka kilometrów, że by ostatnie 4 km znów pchać się w górę. Powoli ale ciągle :) Start spokojny, od 7 do 9 km nie odpuściłem na podbiegu i zastanawiałem się kiedy przyjdzie mi za to zapłacić. Nie dałem się ponieść z górki, wiedząc, że łatwo złapię jakąś kolkę i potem będą problemy. Na szczęście nie odcięło mi prądu, a wręcz ktoś podrzucił świeże bateryjki na 18 km, bo leciało się całkiem dobrze. Ostatnie 2 km jeszcze zebrałem się w sobie i przyspieszyłem, albo tak mi się wydawało, tak samo jak mój sprint do mety na ostatniej prostej. Odbierając medal wiedziałem, że jest nowa życiówka 1:54:38, że na prawdę dałem z siebie wszystko i że jestem z tego powodu cholernie szczęśliwy.
           Podziękowania dla Wszystkich startujących, zwłaszcza dla znajomych. Gratulacje dla wszystkich, którzy tak jak ja zrobili nowe życiówki na tej trudnej trasie. Bieg dedykuję synowi, z życzeniami powrotu do zdrowia. Specjalne podziękowania dla Przemka, za możliwość udziału w tym biegu oraz dla Tadka i Wiesia za poniedziałki, środy i piątki z "Baśką",
           Moje krótkie filmowe podsumowanie z kradzionymi zdjęciami od Tomka :)

8 Mazda Półmaraton Ślężański