wtorek, 13 października 2015

III Ultra Maraton Bieszczadzki czyli spotkanie ze starymi znajomymi na trasie.

                           


                Oczywiście, że plany trzeba umieć i chcieć zweryfikować, w zależności od wielu czynników, ale chciałbym aby to właśnie Ultra Maraton Bieszczadzki był tą imprezą, tym biegiem, który zamyka mój sezon biegowy. Żeby biegowy rok trwał od jednego UMB do następnego.  Mam taki plan i nie boję się go zrealizować. No ale po kolei ….
                W 2014 r postanowiłem zadebiutować w biegu ultra, i na tą właśnie okoliczność wybrałem Ultra Maraton Bieszczadzki. 52 km powinno być dobre dla początkującego górala. Ukończyłem
9 minut po limicie, co przyczyniło się do powstania bloga o nazwie zmieścić się w limicie, oraz planu zemsty na przyszły rok. Fajnie, że nie byłem sam, bo Artur też miał ochotę odgryźć się na tej trasie za kontuzję z poprzedniego roku. Tak samo myślał tez Michał, który też borykał się z kolanem a Tomek biegowo debiutował w Bieszczadach. Wesoło było od samego początku wyjazdu, czyli od soboty wczesnym rankiem, no bo jak tu nie szczerzyć się jak ekipa zacna. Poruszyliśmy wszelkie możliwe tematy, i obgadaliśmy dosłownie wszystkich znajomych, więc gdyby Was tyłki swędziały, to przyznajemy się bez bicia ale też bez przyjmowania z tego tytuły żadnych konsekwencji, że tak, jesteśmy winni tego  swędzenia ;) Na miejscu w Cisnej byliśmy koło pierwszej popołudniu. Meldunek w Trolu, obiad w Karczmie Łemkowskiej, gdzie moim zdaniem serwują najlepsze jedzenie. Potem mieliśmy odebrać pakiety, ale naszła nas ochota na zdobycie Chatki Puchatka na Połoninie Wetlińskiej, to pojechaliśmy. Został Tomek z rodzinką, a my w ramach rozruchu trochę pomarzliśmy. Po powrocie odebraliśmy pakiety, pozwiedzaliśmy Expo i poszliśmy przygotować sobie ciuch na bieg. Popołudniu oczywiście skromnie wychyliliśmy kilka piwek i tak zakończył się dzień przygotowawczy.



                Niedziela, dzień startu. Planowana pobudka po piątej rano, żeby śniadanie się ułożyło, ale tak się dobrze spało, że obudził Nas dopiero  o szóstej sms z życzeniami powodzenia.  Mimo to, spokój, żadnych nerwowych ruchów, spinania się, nic. Kawka, śniadanko, kibelek i jesteśmy gotowi. Największy dylemat miałem jak się ubrać, i czy brać kije czy ich nie brać. Decyzja padła na kompresy i rajty  3/4, koszulka termo z długim a na to tegoroczna z UMB. Wiatrówka w plecaku razem z żelami i bidonem., kijaszki w rękę i patataj na start. Oczywista oczywistość to kilka fotek, kilka wymachów kończynami aby organizm odebrał i przetworzył informacje, że zaraz się zacznie i cóż, niech się dzieje co ma się dziać. Miro zmienił pistolet na armatę, więc o 7:00 Cisna chcąc nie chcąc wstała, bo huk był potężny. Prawie 700 osób wystartowało na trasę Ultra Maratonu Bieszczadzkiego. Do pokonania 52 km, Hyrlata i Okrąglik, kurde blaszka, ja wam pokażę w tym roku. Początek biegnę z Tomkiem. Michał pognał do przodu, Artur ustawił się gdzieś na tyłach. Po 2 km Tomek zaczął się rozbierać z kurtki. Po chwili Tomek gdzieś zaginął i już każdy radził sobie na własną rękę. Teraz każdy sam decydował jakie tempo, jaki plan i taktyka będą najlepsze. Pierwsze 12 km  biegło się  całkiem  dobrze, bo w  większości  szutrem  albo asfaltem bez większego wznoszenia 
i opadania. Na 12 km, na jednym z mostów, dzwonkami dzwonił kibic. Stał oparty o barierkę, sam, w kapturze. Rzuciły mi się w oczy najpierw dzwonki, bo były krwisto czerwone, a potem kiedy zbliżyłem się, okazało się, że to Marcin Świerc. Fantastyczna sprawa, to daje kopa. Po chwili był pierwszy punkt. Pogoda nie zmuszała do picia więc bidon pozostawał w plecaku, za to skorzystałem z izo i wody i pobiegłem dalej. Teraz już zaczynamy biegać w górach. Na początek nie za mocne podbiegi i zbiegi, trochę w górę, trochę w dół, dobre tempo na zbiegach, na podbiegach lekki trucht. Jest dobrze, a nawet bardzo dobrze, założenia realizowane na razie w 100%. Tak to trwało do 30 km, gdzie za drugim punktem czekała na mnie znajoma z zeszłego roku, Hyrlata. Wody łyk i w górę serca. Dziś jak o tym myślę, to mam wrażenie, że mimo iż nie dałem się pokonać, to podszedłem do koleżanki zbyt bojaźliwie, bo już na samej górze, kiedy wytrzepywałem kamienie z buta, pojawił się znajomy kształt biegacza Wałbrzyskiego o imieniu Tomasz. Też mnie poznał, bo obcemu by tak nie wygarnął, że za szybko pognałem początek. Założyłem trampka i biegniemy, ale Tomek chyba leciał na dopingu, bo zbyt szybko się oddalał. Nie będę Go gonił, widać, że ma moc. Znów biegłem sam. Zastanawiałem się nad kryzysem. Będzie czy nie, ale prócz dziwnie skaczących łydek i ciągle ciężkich powiek oraz łzawiących od wiatru oczu, nic nie zwiastowało jakiegoś nagłego tąpnięcia. Magnez. To dobry moment, żeby pociągnąć z fiolki. Dobiegam do 35 km, i już wiem, że będzie zbieg, albo raczej spad, bo tak to sobie zapamiętałem z zeszłego roku. Jednak nie jest tak źle, prócz kilku takich momentów, gdzie siła przyciągania działa z podwójną mocą, i trzeba mocno hamować, a kolana zaczynają nabierać temperatury. Wiem, że zbiegi to mój najsłabszy punkt, że trzeba to jeszcze poprawić, wybiegać, i doprowadzić do względnej perfekcji, ale przede wszystkim jeszcze trochę kilogramów zrzucić i wyzbyć się strachu. Przed zbiegiem dogania mnie Artur, i tak sobie lecimy trochę razem. Na punkcie cola, buła, woda i napieramy dalej, żeby nie zamulać.  Ostatni zbieg dał Nam popalić, kolana jeszcze stygną, poza tym układa się bułka i wyrównuje ciśnienie, więc te nie całe dwa kilometry idziemy szybko, aż pojawia się kolejna stara znajoma, która dobiła mnie w zeszłym roku już na dobre. Ściana na Okrąglik. Na podejściu Artur prowadzi, i coś nawija, że może by się zmieścić w siedmiu godzinach. Ja aż takiego napięcia nie mam na taki czas, więc kiedy Arczi oddala się powoli i ogląda za siebie, macham mu ręką, żeby nie czekał na mnie, tylko walczył. Znów zostałem sam. Okrąglik oczywiście bezlitośnie dobija nogi. Wiatr, który całą trasę dmucha jakby się kto powiesił, tydzień z kaszlem i mocnym przeziębieniem powinien sumarycznie wywołać kryzys, chęć zejścia z trasy, poddania się, odpuszczenia, no nie wiem, cokolwiek co spowodowałoby, że będę się wkurzał na za wąską ścieżkę, na gałęzie wystające na szlak, na kamienie których nie cierpię, na kibiców czy w ogóle na to, że biegam. Taki standard, kiedy dostajesz sromotny łomot od czegoś co bardzo lubisz. Dupa, nic takiego nie przychodzi, a w dodatku cola weszła w obieg i czuję, że może te siedem godzin to nie taki nierealny plan. Postanowiłem jednak, że nie będę nagle przyspieszał, ani zmieniał rytmu czy tempa, bo każde moje udziwnienie w postaci wydłużenia kroku na zbiegu, kończy się potknięciem i akademią dziwnych kroków w poszukiwaniu równowagi, żeby nie zjechać na klacie w dół. Po zdobyciu Okrąglika teren faluje. W górę i w dół, w lesie i na polanie. Przez ten wiatr nie usłyszę mety, która już od południa wypełnia się dźwiękami muzyki na żywo. Szczytowanie ciągnie się aż do 49 km, gdzie zaczyna się zbieg/spad i znów kolana się gotują. Wyprzedza mnie kilka osób, które zbiegi maja bardziej opanowane, albo nie znają pojęcia strachu. Teraz już słychać muzykę. Lecę na hamulcu aż do dogi gdzie jest ostatni pomiar. Teraz już nie będzie tak stromo, zaraz błoto, lekki podbieg, tory, most i wbiegamy na orlika, gdzie usytuowana jest meta. Wiem to, znam to, się jaram, bo plan założony będzie wykonany, plan spontaniczny, który pojawił się po zdobyciu Okrąglika, albo może gdzieś wcześniej prawie zrobiony, bo na metę wpadam z czasem 7 godzin i 5 minut co cieszy mnie zajebiście. Medal na klatę,  chwila dla fotoreporterów, łapię i wyrównuje oddech i szukam chłopaków. Michał jest, Artur jest, Tomek z rodziną – wszyscy są. Wszyscy zadowoleni, bo po pierwsze tym razem bieg ukończony bez kontuzji a czasy poprawione. Michał 6:20, Tomek 6:58 Artur 7:02 i ja na samym końcu, płacąc zapewne za żwawy początek 7:05. Teraz piwko i można się rozkoszować tym wspaniałym biegiem. Po browarku poszliśmy się kąpać a potem wróciłem z Arczim i Mikim na zupę grzybową, która była tak dobra, że nawet Magda G nie miałaby się czego przyczepić, a pewnie chwaliłaby na wszystkie strony, że jest smacznie jak u Mamy.    Ogrzewamy się przy ognisku w drewnianej chacie, wędzeni dymem słuchamy Wiewiórki i czekamy na losowanie nagród i film z tegorocznej imprezy. Żeby mało było jeszcze tego co się już wydarzyło, Artur losuje zegarek Garmina i koszulkę. Po wszystkim idziemy do Siekierezady na piwko i tak piwkujemy już do końca meczu Polska Irlandia, który daje nam awans na Euro 2016. Cisna jest szczęśliwa dla Nas i reprezentacji, bo kiedy ostatnio Nasi grali z niemiaszkami, a było to podczas zimowego Maratonu Bieszczadzkiego, wygraliśmy historycznie 2:0 a teraz zapewniliśmy sobie awans na mistrzostwa Europy. Tak kończy się ten wspaniały dzień i ta impreza, którą bardzo chciałbym wpisać na stałe do swojego kalendarza, za klimat, organizację i całokształt. Wyjazd do domów zaplanowaliśmy na poniedziałek. Michał startuje pierwszy, bo leci aż do Gdańska, my trochę później. Mam sporo czasu, żeby przeanalizować bieg i jego organizację. Muszę przyznać, że sam osobiście nie mam się czego przyczepić, ale każdy pewnie znalazłby sobie jakiś mankament. Słyszałem o tym, że trasa powinna być odwrócona, ale nie wyobrażam sobie 700 osób wbiegających na wąski szlak przez most kolejowy nad rzeką. Mogłoby to przypominać MMA.  Asfalt na początku może się dłużyć, ale nie czepiajmy się, zawsze gdzieś na dłuższych dystansach na większości biegów pojawia się asfalt, ale za to pozostała część trasy jest mega atrakcyjna. Losowanie nagród, film, wręczenie nagród i wyróżnień za miejsca open i w kategoriach szybko, na tyle na ile to możliwe, a jedynym minusem była pogoda, która postanowiła w tym roku dołożyć biegaczom i organizatorom, co by nie było za lekko. OTK Rzeźnik to już renoma i sprawnie działająca organizacja, od której oczekuje się organizacji biegu w levelu expert i tak właśnie było. Nie mam uwag i jeśli nic nie „wybuchnie” to wracam za rok, aby złamać siedem godzin.



                Wielkie dzięki wolontariuszom na trasie i w biurze zawodów, Marcinowi Świercowi za dzwonki, Ekipie za doskonale spędzony weekend oraz wszystkim pozostałym biegaczom za wspólne pokonanie trasy. Wszystkim gratuluję ukończenia a dziewczynie, która złamała obojczyk, dużo zdrowia i wsparcia od najbliższych, oraz szybkiego powrotu do biegania. Żonie i Leonowi za duchowe wsparcie, to się czuje. 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz