Musiał nadejść ten pierwszy raz, ten moment który
jednoznacznie i dosadnie dał do zrozumienia, że człowiek nie maszyna. 4 lipca
2015 i Supermaraton Gór Stołowych. Bieg sam w sobie trudny, a dodatkowo pogoda
"dopisała" jak na wakacje przystało. Dzień przed imprezą start został
przesunięty z 9:00 na 11:00 ale przy takim upale nie miało to znaczenia, a poza
tym pogoda dla wszystkich była taka sama. Jechaliśmy w bardzo dobrych
nastrojach i z pozytywnym nastawieniem. Odebraliśmy pakiety i na spokojnie
czekaliśmy na start, który odbył się punktualnie. Pierwsze dwa odcinki do 8 i
18 km w większości były w cieniu. Kiedy się już rozgrzałem, na jednym ze zbiegów
dałem się ponieść i przyspieszyłem, zostawiając kolegów trochę z tyłu. To nie
był na pewno błąd taktyczny, tylko znając szczegóły tasy od tych co już tam
biegli, chciałem sobie wypracować dobre miejsce na wąskie ścieżki. Pierwszy
punkt pomiarowo odżywczy był na 8 km i zgodnie z założeniami odpuściłem go.
Idąc zjadłem banana, napiłem się i ruszyłem dalej. Fajnie się biegło, aż do
około 12km, a potem nagle coś odłączyło bateryjki albo wypadły na tych skałach.
Wtedy pojawiła się pierwsza myśl, że dziś nie będzie mój dzień. Wkurzało mnie
to, ale ta myśl nie chciała się odczepić. Siedziała w mojej głowie i nie
odpuszczała, aż do drugiego punktu odżywczego. Doleciałem z myślą, że zejdę,
ale na tym punkcie był Przemek jako wolontariusz i powiedział, że to zły pomysł,
po czym zlał mnie od pasa po głowę wodą, i powiedział, żebym się nie poddawał.
Zjadłem coś, trochę się napiłem i ruszyłem dalej. Chciałem odsapnąć i
postanowiłem iść kawałkiem asfaltu aż do lasu, żeby złapać drugi oddech. Jak
tylko zaczął się las, wytrzepałem buty i ruszyłem. W tym momencie dobiegli do
mnie znajomi Tadek, Robert i Darek. Postanowiłem trzymać się z Nimi, zawsze to
raźniej, ale już po 500 metrach znów wróciła ta myśl. Chciałem biec, to był
chyba najłatwiejszy kawałek trasy, ale obraz skakał, nogi odmawiały
posłuszeństwa, oddech się spłycał i ten brutalny brak mocy i ból pleców.
Kurcze, nawet w Czechach nie miałem takiego stanu, no może na 60km. Tadek
powiedział, że mnie odholuje do punktu, żeby mieć pewność, że nic mi nie jest.
Próbowałem go wygonić, ale uparł się i koniec. Udało mi się na 2 km przed
punktem. Powiedziałem, że dziś już nic nie wskóram i że czuję się na tyle
dobrze, że do punktu dotrę bez problemu. Nie miałem siły nawet szybko iść i
czułem się jak auto w którym sprawna jest tylko jedna świeca z trzech. Do
trzeciego punktu doszedłem na 10 minut przed limitem czasu, jedna z
wolontariuszek głośno krzyknęła, że zostało 10 minut do opuszczenia punktu.
Wtedy pojawiła się myśl, że może trzeba spróbować, ale szybko padła. Rozum jeszcze
pracował i nie pozwolił na ostateczną szarżę. Zgłosiłem, że kończę i siadłem na
schodach tłumacząc sobie, że dobrze zrobiłem, że zdrowie najważniejsze.
Wróciłem do Schroniska Szczelinka na makaron a potem ruszyłem na Szczeliniec,
gdzie była meta. Odebrałem swoje rzeczy, zamówiłem piwo i znalazłem miejsce, w
którym będę oczekiwał kolegów. Kiedy jeden z zawodników wbiegał na metę,
usłyszałem że jest 40ty, a była godzina 17:30. Oznaczało to, że trochę będzie
trzeba poczekać. To były najgorsze chwile. Widzieć jak inni cieszą się ze
zdobycia mety, jak znajomi kończą zmęczeni, ale szczęśliwi, że udało im się
dokonać czegoś na prawdę wielkiego. Trzeba wyciągnąć wnioski, przeanalizować
kilka rzeczy i spróbować się zmierzyć z tą trasą za rok.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz