niedziela, 5 lipca 2015

Supermaraton Gór Stołowych, czyli poprawka za rok ?



            Musiał nadejść ten pierwszy raz, ten moment który jednoznacznie i dosadnie dał do zrozumienia, że człowiek nie maszyna. 4 lipca 2015 i Supermaraton Gór Stołowych. Bieg sam w sobie trudny, a dodatkowo pogoda "dopisała" jak na wakacje przystało. Dzień przed imprezą start został przesunięty z 9:00 na 11:00 ale przy takim upale nie miało to znaczenia, a poza tym pogoda dla wszystkich była taka sama. Jechaliśmy w bardzo dobrych nastrojach i z pozytywnym nastawieniem. Odebraliśmy pakiety i na spokojnie czekaliśmy na start, który odbył się punktualnie. Pierwsze dwa odcinki do 8 i 18 km w większości były w cieniu. Kiedy się już rozgrzałem, na jednym ze zbiegów dałem się ponieść i przyspieszyłem, zostawiając kolegów trochę z tyłu. To nie był na pewno błąd taktyczny, tylko znając szczegóły tasy od tych co już tam biegli, chciałem sobie wypracować dobre miejsce na wąskie ścieżki. Pierwszy punkt pomiarowo odżywczy był na 8 km i zgodnie z założeniami odpuściłem go. Idąc zjadłem banana, napiłem się i ruszyłem dalej. Fajnie się biegło, aż do około 12km, a potem nagle coś odłączyło bateryjki albo wypadły na tych skałach. Wtedy pojawiła się pierwsza myśl, że dziś nie będzie mój dzień. Wkurzało mnie to, ale ta myśl nie chciała się odczepić. Siedziała w mojej głowie i nie odpuszczała, aż do drugiego punktu odżywczego. Doleciałem z myślą, że zejdę, ale na tym punkcie był Przemek jako wolontariusz i powiedział, że to zły pomysł, po czym zlał mnie od pasa po głowę wodą, i powiedział, żebym się nie poddawał. Zjadłem coś, trochę się napiłem i ruszyłem dalej. Chciałem odsapnąć i postanowiłem iść kawałkiem asfaltu aż do lasu, żeby złapać drugi oddech. Jak tylko zaczął się las, wytrzepałem buty i ruszyłem. W tym momencie dobiegli do mnie znajomi Tadek, Robert i Darek. Postanowiłem trzymać się z Nimi, zawsze to raźniej, ale już po 500 metrach znów wróciła ta myśl. Chciałem biec, to był chyba najłatwiejszy kawałek trasy, ale obraz skakał, nogi odmawiały posłuszeństwa, oddech się spłycał i ten brutalny brak mocy i ból pleców. Kurcze, nawet w Czechach nie miałem takiego stanu, no może na 60km. Tadek powiedział, że mnie odholuje do punktu, żeby mieć pewność, że nic mi nie jest. Próbowałem go wygonić, ale uparł się i koniec. Udało mi się na 2 km przed punktem. Powiedziałem, że dziś już nic nie wskóram i że czuję się na tyle dobrze, że do punktu dotrę bez problemu. Nie miałem siły nawet szybko iść i czułem się jak auto w którym sprawna jest tylko jedna świeca z trzech. Do trzeciego punktu doszedłem na 10 minut przed limitem czasu, jedna z wolontariuszek głośno krzyknęła, że zostało 10 minut do opuszczenia punktu. Wtedy pojawiła się myśl, że może trzeba spróbować, ale szybko padła. Rozum jeszcze pracował i nie pozwolił na ostateczną szarżę. Zgłosiłem, że kończę i siadłem na schodach tłumacząc sobie, że dobrze zrobiłem, że zdrowie najważniejsze. Wróciłem do Schroniska Szczelinka na makaron a potem ruszyłem na Szczeliniec, gdzie była meta. Odebrałem swoje rzeczy, zamówiłem piwo i znalazłem miejsce, w którym będę oczekiwał kolegów. Kiedy jeden z zawodników wbiegał na metę, usłyszałem że jest 40ty, a była godzina 17:30. Oznaczało to, że trochę będzie trzeba poczekać. To były najgorsze chwile. Widzieć jak inni cieszą się ze zdobycia mety, jak znajomi kończą zmęczeni, ale szczęśliwi, że udało im się dokonać czegoś na prawdę wielkiego. Trzeba wyciągnąć wnioski, przeanalizować kilka rzeczy i spróbować się zmierzyć z tą trasą za rok.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz