Oczywiście, że plany trzeba
umieć i chcieć zweryfikować, w zależności od wielu czynników, ale chciałbym aby
to właśnie Ultra Maraton Bieszczadzki był tą imprezą, tym biegiem, który zamyka
mój sezon biegowy. Żeby biegowy rok trwał od jednego UMB do następnego. Mam taki plan i nie boję się go zrealizować.
No ale po kolei ….
W 2014 r postanowiłem
zadebiutować w biegu ultra, i na tą właśnie okoliczność wybrałem Ultra Maraton
Bieszczadzki. 52 km powinno być dobre dla początkującego górala. Ukończyłem
9
minut po limicie, co przyczyniło się do powstania bloga o nazwie zmieścić się w
limicie, oraz planu zemsty na przyszły rok. Fajnie, że nie byłem sam, bo Artur
też miał ochotę odgryźć się na tej trasie za kontuzję z poprzedniego roku. Tak
samo myślał tez Michał, który też borykał się z kolanem a Tomek biegowo
debiutował w Bieszczadach. Wesoło było od samego początku wyjazdu, czyli od
soboty wczesnym rankiem, no bo jak tu nie szczerzyć się jak ekipa zacna. Poruszyliśmy
wszelkie możliwe tematy, i obgadaliśmy dosłownie wszystkich znajomych, więc
gdyby Was tyłki swędziały, to przyznajemy się bez bicia ale też bez
przyjmowania z tego tytuły żadnych konsekwencji, że tak, jesteśmy winni
tego swędzenia ;) Na miejscu w Cisnej
byliśmy koło pierwszej popołudniu. Meldunek w Trolu, obiad w Karczmie
Łemkowskiej, gdzie moim zdaniem serwują najlepsze jedzenie. Potem mieliśmy
odebrać pakiety, ale naszła nas ochota na zdobycie Chatki Puchatka na Połoninie
Wetlińskiej, to pojechaliśmy. Został Tomek z rodzinką, a my w ramach rozruchu
trochę pomarzliśmy. Po
powrocie odebraliśmy pakiety, pozwiedzaliśmy Expo i poszliśmy przygotować sobie
ciuch na bieg. Popołudniu
oczywiście skromnie wychyliliśmy kilka piwek i tak zakończył się dzień
przygotowawczy.
Niedziela, dzień startu.
Planowana pobudka po piątej rano, żeby śniadanie się ułożyło, ale tak się
dobrze spało, że obudził Nas dopiero o szóstej
sms z życzeniami powodzenia. Mimo to,
spokój, żadnych nerwowych ruchów, spinania się, nic. Kawka, śniadanko, kibelek
i jesteśmy gotowi. Największy dylemat miałem jak się ubrać, i czy brać kije czy
ich nie brać. Decyzja padła na kompresy i rajty
3/4, koszulka termo z długim a na to tegoroczna z UMB. Wiatrówka w
plecaku razem z żelami i bidonem., kijaszki w rękę i patataj na start.
Oczywista oczywistość to kilka fotek, kilka wymachów kończynami aby organizm
odebrał i przetworzył informacje, że zaraz się zacznie i cóż, niech się dzieje
co ma się dziać. Miro zmienił pistolet na armatę, więc o 7:00 Cisna chcąc nie
chcąc wstała, bo huk był potężny. Prawie 700 osób wystartowało na trasę Ultra
Maratonu Bieszczadzkiego. Do pokonania 52 km, Hyrlata i Okrąglik, kurde
blaszka, ja wam pokażę w tym roku. Początek biegnę z Tomkiem. Michał pognał do
przodu, Artur ustawił się gdzieś na tyłach. Po 2 km Tomek zaczął się rozbierać
z kurtki. Po chwili Tomek gdzieś zaginął i już każdy radził sobie na własną
rękę. Teraz każdy sam decydował jakie tempo, jaki plan i taktyka będą najlepsze.
Pierwsze 12 km biegło się całkiem dobrze, bo w większości szutrem albo asfaltem
bez większego wznoszenia
i opadania. Na 12 km, na jednym z mostów, dzwonkami
dzwonił kibic. Stał oparty o barierkę, sam, w kapturze. Rzuciły mi się w oczy
najpierw dzwonki, bo były krwisto czerwone, a potem kiedy zbliżyłem się,
okazało się, że to Marcin Świerc. Fantastyczna sprawa, to daje kopa. Po chwili
był pierwszy punkt. Pogoda nie zmuszała do picia więc bidon pozostawał w
plecaku, za to skorzystałem z izo i wody i pobiegłem dalej. Teraz już zaczynamy
biegać w górach. Na początek nie za mocne podbiegi i zbiegi, trochę w górę,
trochę w dół, dobre tempo na zbiegach, na podbiegach lekki trucht. Jest dobrze,
a nawet bardzo dobrze, założenia realizowane na razie w 100%. Tak to trwało do
30 km, gdzie za drugim punktem czekała na mnie znajoma z zeszłego roku,
Hyrlata. Wody łyk i w górę serca. Dziś jak o tym myślę, to mam wrażenie, że
mimo iż nie dałem się pokonać, to podszedłem do koleżanki zbyt bojaźliwie, bo
już na samej górze, kiedy wytrzepywałem kamienie z buta, pojawił się znajomy
kształt biegacza Wałbrzyskiego o imieniu Tomasz. Też mnie poznał, bo obcemu by
tak nie wygarnął, że za szybko pognałem początek. Założyłem trampka i
biegniemy, ale Tomek chyba leciał na dopingu, bo zbyt szybko się oddalał. Nie
będę Go gonił, widać, że ma moc. Znów biegłem sam. Zastanawiałem się nad
kryzysem. Będzie czy nie, ale prócz dziwnie skaczących łydek i ciągle ciężkich
powiek oraz łzawiących od wiatru oczu, nic nie zwiastowało jakiegoś nagłego
tąpnięcia. Magnez. To dobry moment, żeby pociągnąć z fiolki. Dobiegam do 35 km,
i już wiem, że będzie zbieg, albo raczej spad, bo tak to sobie zapamiętałem z
zeszłego roku. Jednak nie jest tak źle, prócz kilku takich momentów, gdzie siła
przyciągania działa z podwójną mocą, i trzeba mocno hamować, a kolana zaczynają
nabierać temperatury. Wiem, że zbiegi to mój najsłabszy punkt, że trzeba to
jeszcze poprawić, wybiegać, i doprowadzić do względnej perfekcji, ale przede
wszystkim jeszcze trochę kilogramów zrzucić i wyzbyć się strachu. Przed
zbiegiem dogania mnie Artur, i tak sobie lecimy trochę razem. Na punkcie cola,
buła, woda i napieramy dalej, żeby nie zamulać.
Ostatni zbieg dał Nam popalić, kolana jeszcze stygną, poza tym układa się
bułka i wyrównuje ciśnienie, więc te nie całe dwa kilometry idziemy szybko, aż
pojawia się kolejna stara znajoma, która dobiła mnie w zeszłym roku już na
dobre. Ściana na Okrąglik. Na podejściu Artur prowadzi, i coś nawija, że może
by się zmieścić w siedmiu godzinach. Ja aż takiego napięcia nie mam na taki
czas, więc kiedy Arczi oddala się powoli i ogląda za siebie, macham mu ręką,
żeby nie czekał na mnie, tylko walczył. Znów zostałem sam. Okrąglik oczywiście
bezlitośnie dobija nogi. Wiatr, który całą trasę dmucha jakby się kto powiesił,
tydzień z kaszlem i mocnym przeziębieniem powinien sumarycznie wywołać kryzys,
chęć zejścia z trasy, poddania się, odpuszczenia, no nie wiem, cokolwiek co
spowodowałoby, że będę się wkurzał na za wąską ścieżkę, na gałęzie wystające na
szlak, na kamienie których nie cierpię, na kibiców czy w ogóle na to, że biegam.
Taki standard, kiedy dostajesz sromotny łomot od czegoś co bardzo lubisz. Dupa,
nic takiego nie przychodzi, a w dodatku cola weszła w obieg i czuję, że może te
siedem godzin to nie taki nierealny plan. Postanowiłem jednak, że nie będę
nagle przyspieszał, ani zmieniał rytmu czy tempa, bo każde moje udziwnienie w
postaci wydłużenia kroku na zbiegu, kończy się potknięciem i akademią dziwnych
kroków w poszukiwaniu równowagi, żeby nie zjechać na klacie w dół. Po zdobyciu
Okrąglika teren faluje. W górę i w dół, w lesie i na polanie. Przez ten wiatr
nie usłyszę mety, która już od południa wypełnia się dźwiękami muzyki na żywo. Szczytowanie
ciągnie się aż do 49 km, gdzie zaczyna się zbieg/spad i znów kolana się gotują.
Wyprzedza mnie kilka osób, które zbiegi maja bardziej opanowane, albo nie znają
pojęcia strachu. Teraz już słychać muzykę. Lecę na hamulcu aż do dogi gdzie
jest ostatni pomiar. Teraz już nie będzie tak stromo, zaraz błoto, lekki
podbieg, tory, most i wbiegamy na orlika, gdzie usytuowana jest meta. Wiem to,
znam to, się jaram, bo plan założony będzie wykonany, plan spontaniczny, który
pojawił się po zdobyciu Okrąglika, albo może gdzieś wcześniej prawie zrobiony,
bo na metę wpadam z czasem 7 godzin i 5 minut co cieszy mnie zajebiście. Medal
na klatę, chwila dla fotoreporterów,
łapię i wyrównuje oddech i szukam chłopaków. Michał jest, Artur jest, Tomek z
rodziną – wszyscy są. Wszyscy zadowoleni, bo po pierwsze tym razem bieg
ukończony bez kontuzji a czasy poprawione. Michał 6:20, Tomek 6:58 Artur 7:02 i
ja na samym końcu, płacąc zapewne za żwawy początek 7:05. Teraz piwko i można
się rozkoszować tym wspaniałym biegiem. Po browarku poszliśmy się kąpać a potem
wróciłem z Arczim i Mikim na zupę grzybową, która była tak dobra, że nawet Magda
G nie miałaby się czego przyczepić, a pewnie chwaliłaby na wszystkie strony, że
jest smacznie jak u Mamy. Ogrzewamy się
przy ognisku w drewnianej chacie, wędzeni dymem słuchamy Wiewiórki i czekamy na
losowanie nagród i film z tegorocznej imprezy. Żeby mało było jeszcze tego co
się już wydarzyło, Artur losuje zegarek Garmina i koszulkę. Po wszystkim
idziemy do Siekierezady na piwko i tak piwkujemy już do końca meczu Polska
Irlandia, który daje nam awans na Euro 2016. Cisna jest szczęśliwa dla Nas i
reprezentacji, bo kiedy ostatnio Nasi grali z niemiaszkami, a było to podczas
zimowego Maratonu Bieszczadzkiego, wygraliśmy historycznie 2:0 a teraz
zapewniliśmy sobie awans na mistrzostwa Europy. Tak kończy się ten wspaniały
dzień i ta impreza, którą bardzo chciałbym wpisać na stałe do swojego
kalendarza, za klimat, organizację i całokształt. Wyjazd do domów
zaplanowaliśmy na poniedziałek. Michał startuje pierwszy, bo leci aż do
Gdańska, my trochę później. Mam sporo czasu, żeby przeanalizować bieg i jego
organizację. Muszę przyznać, że sam osobiście nie mam się czego przyczepić, ale
każdy pewnie znalazłby sobie jakiś mankament. Słyszałem o tym, że trasa powinna
być odwrócona, ale nie wyobrażam sobie 700 osób wbiegających na wąski szlak
przez most kolejowy nad rzeką. Mogłoby to przypominać MMA. Asfalt na początku może się dłużyć, ale nie
czepiajmy się, zawsze gdzieś na dłuższych dystansach na większości biegów
pojawia się asfalt, ale za to pozostała część trasy jest mega atrakcyjna.
Losowanie nagród, film, wręczenie nagród i wyróżnień za miejsca open i w
kategoriach szybko, na tyle na ile to możliwe, a jedynym minusem była pogoda,
która postanowiła w tym roku dołożyć biegaczom i organizatorom, co by nie było
za lekko. OTK Rzeźnik to już renoma i sprawnie działająca organizacja, od
której oczekuje się organizacji biegu w levelu expert i tak właśnie było. Nie
mam uwag i jeśli nic nie „wybuchnie” to wracam za rok, aby złamać siedem
godzin.
Wielkie dzięki wolontariuszom na
trasie i w biurze zawodów, Marcinowi Świercowi za dzwonki, Ekipie za doskonale
spędzony weekend oraz wszystkim pozostałym biegaczom za wspólne pokonanie
trasy. Wszystkim gratuluję ukończenia a dziewczynie, która złamała obojczyk,
dużo zdrowia i wsparcia od najbliższych, oraz szybkiego powrotu do biegania.
Żonie i Leonowi za duchowe wsparcie, to się czuje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz