
Kiedy wróciłem
w zeszłym roku z Ultramaratonu Bieszczadzkiego postanowiłem, że chcę się
sprawdzić w Biegu Rzeźnika. Jedyną właściwą osobą, która mogłaby ze mną pobiec
to Tadek. Problem był tylko jeden, a mianowicie, jak Go namówić ? Zgodził się
już po pierwszym mailu, a ja sobie przygotowałem plan na miesiąc. Zdjęcia,
filmy, relacje itp. No to super, jest plan to trzeba go zrealizować. Niestety
po losowaniu nie znaleźliśmy się na głównej liście startowej, a na rezerwowej
byliśmy daleko za czołówką, więc start w Rzeźniku stał się planem na kolejny
rok. Na całe szczęście była alternatywa i to całkiem blisko. Otóż w Czechach
odbywa się cykl czterech biegów w czterech pasmach górskich. Formuła biegu
pozwala na start tylko w parach w tym dogtrekking. Drugie zawody rozgrywane są
w Karkonoszach a start i meta mają miejsce w Pecu Pod Śnieżką. Godzinka drogi
samochodem i jesteśmy. Czekaliśmy już tylko na rozpoczęcie zapisów. Tu napotkaliśmy
na przeszkodę, bo opłaty bankowe za przelew zagraniczny w koronach wynosiły
ponad 120zł. Dostaliśmy jednak informacje od dyrektora biegu, że to żaden
problem i możemy zapisać się na miejscu. Super, zatem jedziemy.

12
czerwca, nadszedł ten dzień. Wyruszyliśmy w piątek zaraz po pracy, ulewnym
deszczu i gradzie. Na miejscu podczas zapisów było trochę śmiechu, kiedy w
biurze zawodów wpisywali nazwę drużynę Wściekłe Sandały do komputera. Potem
zjedliśmy pizzę i przygotowaliśmy cały ekwipunek do biegu. Próbowaliśmy się
jeszcze przespać przed biegiem, ale to raczej była drzemka niż choćby odrobina
snu. Na starcie byliśmy pół godziny wcześniej. Jeszcze kilka suszonych daktyli,
łyk izotonika i jesteśmy gotowi. Wspólne odliczanie i punktualnie o 23:55 w
piątek startujemy. W koło szczekają psy, słychać oklaski i muzykę z głośników. Przebiegamy
przez Pec i szlakiem kierujemy się do Spindlerowego Mlyna. Przez prawie 10 km w
górę i prawie tyle samo zbiegamy. Na zbiegu w pewnym momencie źle oceniłem
odległość od kamienia i zahaczyłem nogą, a dwie sekundy potem leżałem już na
ziemi. Na całe szczęście nic się nie stało. Akurat zbiegaliśmy trawersem w dół
i po prawej stronie było mocno w dół. W Spindlerowym Mlynie, na 18 km znajduje
się pierwszy punkt odżywczy i pomiarowy. Pomiaru trzeba dokonać samodzielnie,
przykładając chipa, którego mamy na nadgarstku do pudełka z czytnikiem, Nie
potrzebujemy jeszcze uzupełniać bukłaka, ale wrzucimy coś na ząb, a wierzcie
mi, takiego bufetu to jeszcze nigdy w czasie biegu nie widziałem. Bułki
słodkie, rodzynki, bułki zwykłe, czekolada, batony zbożowe, sól, salami, woda,
izotonik i cola. Wydaje mi się, że coś jeszcze było, ale szczerze nie pamiętam.
Wytrzepujemy kamyki z butów i lecimy dalej. W centrum Spindlerowego kilka
czeskich par chodzi w koło i szuka oznaczeń trasy. Dołączamy do nich. To było
jedyne miejsce, gdzie słabo była oznaczona trasa biegu, ale z pomocą mapy udaje
się nam szybko wybrać właściwą drogę i biegniemy dalej. Znów zaczyna się strome
i długie podejście, które kończy się na punkcie odżywczym przy Labskiej Boudzie.
W czasie tego wspinania zaczyna świtać i czołówki można schować do plecaków.
Mijamy jeden z wielu górskich strumieni, gdzie się można odświeżyć. Po 28 km
trasa prowadzi lekko w dół, więc biegiem docieramy na drugi punkt na 31 km. Tam
już uzupełniamy wodę i wrzucamy po żelu. Dobrze wiemy, że dłuższy postój będzie
trzeba rozchodzić, więc staramy się załatwić
tosprawnie. Złapać trochę oddechu ale nie zastać mięśni. Po kilku minutach
wyruszamy dalej na trasę. Wspinamy się w stronę Polski na Śnieżne Kotły i dalej
Głównym Szlakiem Sudeckim wzdłuż granicy w stronę Śnieżki. Tadek pierwszy ma
kryzys, więc przez jakiś czas idziemy. Dochodzimy do Spindlerowej Boudy (obok schroniska
Odrodzenie) i tam wracamy na Czeską stronę. Żel zaczął działać, jedzenie się
poukładało i w Tadka wstępuje drugie życie. Korzystamy z tego i biegniemy.
Mijamy kilka par, które wcześniej wyprzedziły nas. Fajnie się biegnie, bo nie
jest za stromo i kolana nie dostają mocno w kość jak przy stromych zbiegach. Na
44km obok jednego z wielu schronisk znów zaczyna się podbieg, znów idziemy, ale
tym razem bardziej entuzjastycznie, z pozytywnym nastawieniem na dalszą część
biegu. Moim zdaniem to najpiękniejsza część trasy, która wiedzie wzdłuż rzeki
Bile Labe, która swoim szumem towarzyszy nam aż do trzeciego punktu odżywczego,
który znajdował się na 47 km. Na niebie żadnej chmury a od momentu kiedy
wyszliśmy ponad linię drzew, słońce tak dawało popalić, że na 1 km przed
punktem skończyła mi się woda. Teraz ja miałem kryzys. Kompletnie mi się
odechciało, dopadł mnie brak mocy i biegowstręt. Na szczęście docieramy na
punkt gdzie położyłem na ławce na chwilę, żeby krew z nóg trochę odpłynęła.
Wrzuciliśmy żel, napełniłem bukłak, zjadłem kilka rodzynek, daktyli i batona i
ruszamy dalej. Przez kilkanaście minut staramy się szybkim chodem wrócić
sprawność mięśni, i tak docieramy do skrzyżowania Głównego Szlaku Sudeckiego i Drogi
Przyjaźni Polsko Czeskiej, gdzie omijając Śnieżkę schodzimy do Peca. Najpier
powoli jak żółw ociężale, ale z czasem jak robi się mniej stromo zaczynamy się
rozpędzać. Dopada nas głupawka. Jest tak dużo turystów na tym szlaku, że
właściwie co chwilę mówimy ahoj. Kiedy mijamy knajpkę gdzie na tarasie siedzi z
trzydzieści osób krzyczę głośno ahoj, a oni odpowiadają zgranym, chóralnym
okrzykiem AHOJ. W dobrym nastroju i w dobrym tempie biegniemy dalej. Mijamy
ludzi, którzy z numerami startowymi przypiętymi z przodu wnoszą piwo i wodę na
górę. Nie po puszce czy butelce, nie. Niektórzy mają po kilkadziesiąt
kilogramów napoi na stelażach, ofoliowanych. Coś jakby zawody tragarzy.
Asfaltem wbiegamy do Peca, mijamy nasz start i dobiegamy do czwartego punktu
odżywczego na 56 km. Czując się całkiem dobrze chwytamy tylko puszkę redbulla,
pijemy po kubku coli, szczypta soli i biegniemy dalej. Zostało około 14 km.
Widzę po Tadku, że ma dość, ale wierzcie mi, tego, że się nie podda byłem tak
pewny, jak tego co już było. Znów podbieg. Ten, który w całym biegu dał nam
najbardziej w kość. To było jak niekończąca się opowieść, jak jakiś nocny
koszmar, Wielka Upa. Schodząc w dół mamy prawie 13 godzin w nogach, palące
słońce i ten asfalt, którego było za dużo dobija nas jeszcze bardziej. Tadkowi
odezwało się udo i piszczel, a w promocji popuchły kostki. Postanowiliśmy, że
przejdziemy się trochę, że czas już nie ma znaczenia, że warto odpuścić ten
ostatni zbieg, bo nogi już mają naprawdę dość. Zbierzemy siły, żeby chociaż
metę przebiec. Kiedy końcówka zbiegu zrobiła się jeszcze bardziej stroma,
mimochodem zaczęliśmy gęściej dreptać próbując hamować i tak krok po kroku znów
zaczęliśmy się rozpędzać. Na ostatni punkt na 65 km wbiegliśmy. Spotkaliśmy tam tych, z którymi
mijaliśmy się całą trasę, od samego początku. Odpoczywali przed ostatnim
fragmentem trasy. Trasy jak nam się to wydawało płaskiej i po asfalcie.
Rzuciłem do Tadka czy ma wodę, odpowiedział, że tak. Powtórzyliśmy to samo co
na ostatnim punkcie. Kubek coli i ruszyliśmy dalej. To co się potem działo,
tego nigdy nie będę w stanie wytłumaczyć. Skąd w takich momentach bierze się
siłę do ścigania ? Biegnąc,
wyprzedziliśmy jeszcze jedną parę i zaczęliśmy uciekać. Tadek co chwilę na
zmianę ze mną sprawdzał czy nas nikt nie dogania. Wybraliśmy się tam, żeby się sprawdzić przed
ewentualnym Rzeźnikiem, bo limit 24 godziny, pozwalał totalnie odpuścić sobie
jakiekolwiek ściganie. Tymczasem Tadek wrzucał już tempo w granicach 6 min/km.
Biegłem za Nim, nawet nie próbując go zwalniać, biegliśmy jakby ktoś nam
podłączył powerbank i naładował akumulatory. Nawet lekki podbieg nie zatrzymał
nas. Na 68km, cały czas kontrolując sytuację, musieliśmy przejść do chodu, bo
organizatorzy postanowili ostatnie kilometry poprowadzić jeszcze trochę w górę.
W samym centrum Peca wyciągnęliśmy Polską flagę, telefon wrzuciliśmy na statyw
i ruszyliśmy do mety. Przed nami zerwał się Czech, którego też mijaliśmy raz na
trasie, a biegł ze swoim psem. Nie chciał żebyśmy go wyprzedzili, a wierzcie
mi, tempo było bardzo przyzwoite, albo tak nam się wydawało. Wpadliśmy na metę
zmęczeni ale bardzo szczęśliwi. Na scenie grał jakiś zespół, było głośno ale
usłyszałem jak Tadek krzyczy – zrobiliśmy to, udało się. Tak, udało się. Tadek
został ultrasem, a ja w swoim drugim biegiem ultra wydłużyłem dystans o 16 km. Brakowało nam tego klimatu, do którego
przyzwyczaili nas nasi organizatorzy, czyli medale, i cała ta oprawa na mecie.
Tutaj tego nie było, czas zatrzymuje się samemu chipem, a dyplom albo przyjdzie
na maila albo będzie można pobrać ze strony, nie wiem. Nie to jest jednak
ważne. Najważniejsze jest to, że dobrze wybrałem osobę, która razem ze mną
będzie w stanie przebiec w górach taki dystans, która jak trzeba zwolni, nigdy
się nie poddaje i ma piorunujące końcówki (pamiętasz Tadziu Andrzejówkę ), i z
tego cieszę się najbardziej.

Tak
zakończyło się to górskie wyzwanie, a dokładniej z czasem 13:25:08 na 71 miejscu na 144 pary. Po biegu był pyszny obiad, zimne piwko i
bardzo zimna kąpiel w górskiej rzece. Wracaliśmy do domu szczęśliwi, zmęczeni
ale szczęśliwi. Świat ultrasów ma nowego członka, który dziś mi napisał, że za
rok jedziemy znowu, jak nas na Rzeźnika nie wylosują, a to chyba najlepsza
rekomendacja tej imprezy. Dziękuję przede wszystkim Tadkowi, że nie dał się długo namawiać i
mojej żonie i synowi za cierpliwość w niedzielne poranki. Darkowi, Tomkowi,
Arturowi, Igorowi, Przemkowi, Mariuszowi za wspólne człapanie po górskich
szlakach i wszystkim, którzy mają choć 0,0000001 % wpływu na to, że biegam.
Dziękuję Wam.